Gry

W co warto grać na PS Vita – część siódma

Kamil Świtalski
W co warto grać na PS Vita – część siódma
Reklama

Pozwolę sobie ostrzec, że w związku ze specyfiką platformy PS Vita — na poniższej liście nie uświadczymy pakietu tzw. blockbusterów i gier AAA z miejskich plakatów. Na platformę często decydują się publikować mniejsze studia (indie), ponadto znajdziemy tu spory zestaw portów z innych konsol, a tym często towarzyszą charakterystycznych dla japońskiego rynku tytuły — m.in. visual novel. Mimo wszystko każdorazowo postaram się wymieszać na tyle rozważnie, abyście niezależnie od gustów znaleźli tam coś dla siebie!

Fate/Extella: The Umbral Star


Reklama

Uniwersum Fate to rzecz zupełnie mi obca. Owszem, miałem przyjemność zapoznać się z kilkoma bijatykami w których poznałem Saber i spółkę, jednak nie były to tytuły, w których miałem możliwość bliższego poznania uniwersum. Dlatego nie zrażajcie się, jeżeli pierwszy raz widzicie tę serię na oczy. Tutaj mówimy bowiem o równoleglym uniwersum gdzie wiele elementów przewróconych jest do góry nogami. Powiem więcej: jeżeli lubicie gry typu musou (m.in. Hyrule Warriors, Samurai Warriors Chronicles 3) w których należy stawić czoła tysiącom przeciwników i zadbać o to by nikt nie podbijał naszych terenów — to szykujcie się na zakupy!

Fate/Extella: The Umbral Star to klasyczny przedstawiciel takich właśnie bijatyk. Z masą dialogów, podnoszeniem stopnia zażyłości z innymi Sługami, całą paletą postaci, kilkoma scenariuszami do przejścia i zestawem power-upów. A wszystko to zamknięte w kilku planszach na krzyż. Tym jednak co najbardziej liczy się w grze jest walka. I spokojnie, tej nie zabraknie.

Zadania główne i poboczne, tysiące pionków które potrafimy zdjąć w kilku ruchach, walka z mini-bossami i naszymi głównymi rywalami. Przejmowanie kontroli nad kolejnymi segmentami, podnoszenie poziomów, zdobywanie nowych umiejętności, poszerzanie kombinacji ciosów i, przede wszystkim, masa frajdy, której nie uświadczymy nigdzie indziej!

Musou od lat proponuje bardzo specyficzny typ rozgrywki, który albo się kocha — albo nienawidzi. Wydaje mi się, że rzadko kiedy można znaleźć w tym wszystkim coś pomiędzy. Tutaj dostaliśmy bardzo rozbudowany fabularnie, zachęcający (a nawet zmuszający) do wielokrotnego eksplorowania znanych misji i terenów produkt. Warto także wspomnieć, że gra nienagannie wygląda i przez większość czasu fantastycznie się rusza — i jak na martwą konsolę, to naprawdę bardzo żywotny tytuł, do którego z przyjemnością będę wielokrotnie jeszcze wracał!

Root Letter


Pierwsza z dwóch świeżych czytanek, które w ostatnich tygodniach zadebiutowały na platformy Sony. Premiera Root Letter przeszła bez większego echa, ale jeżeli lubicie historie odbywające się w klimatycznych, niewielkich, japońskich miasteczkach, to poczujecie się tutaj jak w domu.

Moment życia w którym znalazł się główny bohater tej opowieści to dość spory zakręt. Targany emocjami postanawia więc odnaleźć swoją przyjacielską, korespondencką, duszę, z którą przed dekadą wymienił kilkanaście wiadomości. Na miejscu okazuje się że poszukiwana przez niego Aya Fumino nie żyje od dwudziestu pięciu lat. My jednak nie dajemy za wygraną i zmierzamy po nitce do kłębka, demaskując kolejne kłamstwa i poznając historie ludzi, których napotykamy na naszej drodze.

Reklama

Historia którą serwują nam twórcy gry to intrygująca, trzymająca w napięciu do samego końca opowieść o dziwnych splotach losu i skrywanych przez lata tajemnicach. I nie zrażajcie się, proszę, jeżeli pierwsze przejście gry będzie dla was niesatysfakcjonujące. Gra nabiera mocy z każdym kolejnym zakończeniem. Na szczęście nie będziemy musieli przeciskać się przez wszystko od początku, w ekspresowym tempie możemy przeskoczyć do elementów, w których zaczynają się różnice.

Wysokiej jakości udźwiękowienie, świetne arty i momentami wymagające od nas chwili zastanowienia przesłuchania rodem z Phoenixa Wrighta składają się w świetną całość. Całość, obok której żaden miłośnik gatunku nie powinien przejść obojętnie — ale to także znakomita przeprawa dla początkujących. Niezbyt zawiła i bez dłużyzn!

Reklama

Steins;Gate 0


Root Letter było pierwszą przedstawicielką gatunku o którym wspomniałem kawałek wyżej. Drugą jest nic innego, jak właśnie Steins;Gate 0. Gra o której trudno mi pisać bez wspominania o Steins;Gate — wzorowym przedstawicielu gatunku visual novel, który wydano na cały wachlarz platform — w tym również na PS Vita i urządzenia mobilne z iOS/Androidem na pokładzie. To jedna z najwybitniejszych czytanek jakie dotychczas opuściły granice Japonii, zatem jego widok na liście gier roku nie powinien was dziwić. To jednak rodzi cały zestaw problemem, czy Steins;Gate 0 można określić mianem sequelu? Tak byłoby najwygodniej.

Jest to jednak o tyle trudne, że gra skupia się na kontynuowaniu historii po jednym z zakończeń, które nie jest tym prawdziwym. Historie które śledzimy w grze dzieją się w kilku światach, na różnych osiach czasu. Stąd wszystkie te problemy z nazewnictwem, a i sięganie po grę bez znajomości pierwszej części może być odpychające i mijać się z celem. Dlatego pozwolicie, że wyjątkowo oszczędzę spoilerów fabularnych, a przejdę do tego, co w Steins;Gate 0 urzeka. I dlaczego gra znalazła się na tej liście.

Przede wszystkim — oprawa. Arty Huke i muzyka Takeshi'ego Abo'ego tworzą klimat, którego próżno szukać gdziekolwiek indziej.  To kombinacja doskonała, która podsycana historią której jesteśmy świadkami — zniewala i nie pozwala się oderwać od ekranu konsoli gdziekolwiek jesteśmy! Cała opowieść osadzona jest bardzo mocno w japońskich realiach — dlatego też ekipa odpowiedzialna za lokalizacje miała przed sobą niezwykle trudne zadanie, które naprawdę się powiodło. Dostarczyć produkt który nie zatraci swojego charakteru (tj. nie zostanie przekalkowany na modłę zachodniej kultury), ale też będzie dla tamtejszego odbiorcy czytelny.

Pisząc o Steins;Gate 0 chciałem upiec dwie pieczenie na jednym ogniu — tych którzy znają serię pchnąć ku jej kontynuacji, pozostałych zaś zainteresować samą serią. Zabawy czasem mają swoje konsekwencje, które... a zresztą, sami zobaczcie!

Reklama

Touch My Katamari


Katamari to kwintesencja japońszczyzny zamknięta w grze wideo. Szalona, kolorowa, pełna humoru i klimatu, który przyciąga i nie da się od niego oderwać! Jeżeli jeszcze nie mieliście przyjemności zapoznać się z grą (serię można było wcześniej spotkać na PlayStation 2, PlayStation 3 oraz PlayStation Portable), albo — co gorsza — zraziliście się przy okazji Tap My Katamari na smartfonach, to czym prędzej ruszajcie do szalonego świata gdzie kule nie przestają się toczyć.

W Touch My Katamari nie mogło zabraknąć uśmiechniętego Króla Kosmosu i całego zastępu Kuzynów, którzy grają w tej produkcji pierwsze skrzypce. Tytułowe Katamari to nic innego, jak klejące kule, które gracz pcha przed siebie, rolując nimi co się tylko da. W ten sposób rośniemy w siłę i możemy zabierać coraz większe przedmioty. Każda z plansz ma ustalony cel i limity czasowe — liczy się zatem tempo i, nierzadko, także precyzja. Touch My Katamari to jeden z tytułów startowych konsoli, dlatego nie mogło zabraknąć w nim zabraknąć wykorzystania unikalnych dla konsolki funkcji — w tym przedniego i tylnego panelu dotykowego. Za pomocą tego pierwszego wskazujemy miejsce do którego chcemy się udać, drugi zaś pozwala rozciągać wzdłuż i wszerz nasze kulki. To coś, czego w serii nigdy wcześniej nie uświadczyliśmy!

Touch My Katamari to szalona i kolorowa produkcja, która przypadnie do gustu zarówno starszym jak i młodszym odbiorcom. Na tle poprzednich części jest jednak stosunkowo prosty, ale... może to i lepiej? Świeży narybek zdąży się zaprawić w bojach, zaś starzy wyjadacze będą mogli skupić się na nieco lżejszym poszukiwaniu poukrywanych skrzętnie przedmiotów. Jeżeli szukacie ponadczasowej zabawy w której zręczność i tempo grają pierwsze skrzypce — to jedna z nich! Dodajcie do tego krótkie rundy i zasady które można pojąć w mig, a już wiecie, że to jedna z gier, która po prostu musi zadziałać na przenośnej konsoli!

Zobacz też:

Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu

Reklama