Od paru dni testuję Ubuntu 11.04 i jego nowy interfejs graficzny nazwany Unity. Łączy on kilka koncepcji znanych już z Windows 7 i Mac OSX, będąc giga...
Uroda Ubuntu zawsze polegała na połączeniu łatwości użytkowania (większość rzeczy działa out-of-box), gigantycznych możliwościach personalizacji (to wciąż Linux), prędkości na słabszych maszynach oraz gigantycznej społeczności, która oferuje rozwiązania dla większości potencjalnych problemów. Dzięki temu, przy zachowaniu odrobiny ostrożności, można było stworzyć sobie szybkie, bezpieczne i stabilne środowisko pracy, a prosty interfejs użytkownika przebudować zgodnie z potrzebami, uzyskując wygodę użytkowania porównywalną z OSX, bez konieczności inwestowania w sprzęt z jabłuszkiem.
Jednak wymagało to chęci, podstawowej wiedzy na temat systemu i umiejętności zadawania właściwych pytań Google. Dla przeciętnego użytkownika była to bariera nie do pokonania, a korzyści z przesiadki najczęściej nie uzasadniały podjęcia tego wysiłku. Tworząc Unity, Canonical postanowiło zaoferować nowoczesny interfejs użytkownika również tym, którzy nie mają czasu, ani ochoty na tuningowanie swojego środowiska pracy. Niestety, popełniło przy tym poważne błędy.
Najważniejsze zmiany
- Z lewej strony ekranu znajduje się dok, funkcjonujący podobnie jak ten znany z OSX i przypinanie programów, zaimplementowane w Windows 7.
- Zrezygnowano z dolnego panelu z listą uruchomionych programów - jego rolę przejął boczny dok.
- Górny panel zawiera teraz menu aktywnego programu - analogicznie do OSX.
- Zamiast menu, podobnego do menu "Start" w Windows, kliknięcie w logo Ubuntu w górnym panelu powoduje, że pojawia się tzw. "dash" okno z którego uruchamiamy programy i otwieramy pliki. Wpisanie kilku liter odfiltrowuje niepotrzebne aplikacje i pliki, zostawiając - najczęściej - to czego szukamy.
- Cały interfejs jest lepiej przystosowany do urządzeń z ekranami dotykowymi.
Problemem nie jest fakt, że przyzwyczajenie użytkowników do nowego interfejsu potrwa, ani to, że przez przesiadkę z Gnome na Unity będzie wymagało od twórców oprogramowania dodatkowego wysiłku. Planowaną rewolucję zabił pośpiech. Możliwości personalizacji Unity bez grzebania "pod maską" są zerowe, całość prześladują drobne błędy, a część zintegrowanego oprogramowania (odtwarzacz multimediów Banshee w szczególności) wykrzacza się na tysiąc uroczych sposobów. Indeksujący zawartość komputera Zeitgeist rzuca się po dysku twardym jak pijany drwal, a zużycie pamięci jest drastycznie wyższe niż wcześniej. Na dokładkę, Ubuntu nie oferuje żadnego wprowadzenia, więc znalezienie np. ustawień systemu po pierwszym uruchomieniu jest wysoce kłopotliwe.
Wszystkie te błędy i problemy zostaną w nadchodzących miesiącach naprawione, ale pierwsze wrażenie można zrobić tylko raz. Bardzo mi z tego powodu żal, ponieważ Ubuntu połączyło w swoim systemie wiele dobrych pomysłów: poczynając od Ubuntu One ( odpowiednik DropBoxa) i zintegrowanego Ubuntu One Music Store, przez sklep z oprogramowaniem, którym rozbudowano niedawno Centrum Oprogramowania (funkcjonujące teraz, jak sklep za aplikacjami Apple), a kończąc na wielu drobnych drobniejszych ułatwieniach. Ubuntu za parę miesięcy będzie mogło, bez wysiłku (w 5 minut po instalacji) konkurować z OSX i Windows 7 jak chodzi o user experience, ale będzie startowało ze znacznie gorszej pozycji niż w przypadku odłożenia premiery Unity do czasu dopracowania go w najdrobniejszych detalach.
Oczywiście skromny udział Linuxa w rynku systemów operacyjnych dla "zwykłych" użytkowników może owocować złośliwymi komentarzami, ale własnie teraz - gdy aplikacje i usługi przenoszą się w chmurę uniezależniając się od sprzętu, a oparte na Linuxie systemu zaczynają dominować na rynku urządzeń mobilnych, pojawia się szansa, aby Ubuntu stało się faktyczną alernatywą dla MacOS i Windows.
Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu