Ile warte jest nasze zdanie wypowiedziane w sieci? Historia pokazuje bardziej niż dobitnie, że niewiele. Pomimo, że bardzo chcemy wierzyć, że jest inaczej.
Jakiś czas temu opisywałem sprawę Facebooka i tego, że 500 gigantycznych reklamodawców wycofało swoje kampanie z platformy. W bojkocie uczestniczyły takie brandy jak Unilever, Honda, Ford, Starbucks, Verizon czy Adidas. Można by powiedzieć - tuzy globalnego biznesu i marki, które rozpozna każdy. I oczywiście, ich protest ma potencjał odbić się na zyskach Facebooka, ale w krótkim terminie widać go przede wszystkim w notowaniach giełdowych. Wydawać by się mogło, że jeżeli po jednej stronie mamy zgromadzone takie potęgi, które wymierzają cios w główne źródło dochodów firmy, to reakcja giełdy powinna być zabójcza. Tymczasem, wyglądało to mniej więcej tak. Na czerwono podkreśliłem spadek spowodowany działaniami Unilever i spółki.
Ubogo, prawda?
Ano ubogo.
Dało mi to mocno do myślenia. Jeżeli głos 500 gigantów nie wystarczył do wywołania mocniejszej niż zwykłe giełdowe fluktuacje reakcji, to jaką wartość ma głos zwykłego szarego człowieka.
Odpowiedź brzmi: żadną. Ale Internet wmawia nam co innego
Wystarczy się tylko przejść po tablicy na Facebooku, by przekonać się, jak dużo osób wierzy w to, że ich zdanie ma jakąkolwiek siłę sprawczą. W ostatnim okresie widać to wręcz zbyt dosadnie. Tu ktoś wyrazi poparcie dla ruchu LGBT, tam ktoś wrzuci film obrażający Trzaskowskiego, gdzie indziej ktoś wda się w zażartą dyskusję broniąc swojego zdania na temat szczepionek. Wszystkie te rzeczy łączy jeden wspólny aspekt.
Nie przynoszą żadnego rezultatu.
Jeżeli jesteś jedną z takich osób, zatrzymaj się i pomyśl przez chwilę? Czy od tego, że zmienisz profilowe na Facebooku na popierające LGBT cokolwiek się zmieni? Czy wyrażenie swojego zdania o antyszczepionkowcach sprawi, że zaczną oni szczepić swoje dzieci? Czy powiedzenie, żę Duda/Trzaskowski to idiota przekona jego zwolenników do zmiany zdania?
Nie.
Internet nie ma żadnej mocy sprawczej, choć bardzo dobrze udaje, że ją ma. Portale takie jak Facebook celowo zamykają nas w bańkach, abyśmy generowali mu ruch, kliki i odsłony reklam. Przecież łatwiej nam "zaangażować się w akcję", jeżeli widzimy, że wielu z naszych znajomych ją popiera. Jeżeli polubisz jedną zmianę profilowego na takie z ideologicznym dodatkiem, bądź pewien, że za chwilę zobaczysz więcej postów ze zmianą takiego zdjęcia, a nawet to, że jakiś twój znajomy polubił taką zmianę u kogoś, kogo kompletnie nie znasz.. Co Cię to powinno obchodzić? Nic. Ale algorytm Facebooka dąży do tego, by pokazać ci, że ten temat żyje. Jeżeli jeszcze opublikujesz coś w tym temacie, bądź pewien, że Facebook wyświetli ten post akurat tym, którzy będą chcieli go polubić. Będzie dużo lajków, dużo serduszek, a ty nabierzesz fałszywego przekonania o tym, że twój głos cokolwiek zmienił. Dlatego nie dziwię się instagramowym "pożal_się_boże" celebrytom, którzy zamknięci w swojej bańce święcie wierzą, że ich polecenie danego np. hotelu czy restauracji jest wystarczającą zapłatą za obsługę.
Ponadto bardzo chcemy wierzyć w to, że nasza opinia czy głos w internecie się liczą. Z jednej strony buduje to nasze poczucie własnej wartości (w końcu to co mówimy jest "ważne") a z drugiej - czyścimy tym swoje sumienie. Łatwo uznać, że skoro wypowiedziałem/am się pozytywnie na temat ochrony przyrody/praw kobiet/LGBT w sieci, to pomogłem/am w tej sprawie. Nie mogę się opędzić od wrażenia, że danie lajka i kliknięcie "udostępnij" jest dzisiejszym odpowiednikiem modlitwy za jakąś sprawę, czyli "jak nie robić nic i jednocześnie myśleć, że się pomogło".
Trzeba jednak uczciwie przyznać, że winę za taki stan rzeczy ponosimy my sami. Bo wygłosić opinię/poparcie/osąd w Internecie jest bardzo łatwo, jednak dotrzymać tego potem - już nie. Dlatego właśnie jest tyle przypadków, w których
Realne życie weryfikuje internetowe zapewnienia. Boleśnie
Jeżeli historia z Facebookiem i Unilever wydaje się wam dość odległa, to co powiecie na inny przykład, który to miał pokazać "wielka siłę Internetu", a skończyło się... no właśnie. Pamiętacie sprawę Piotrka Ogińskiego, firmy Sokołów i tego ich nieszczęsnego tatara. Nie kojarzycie? Nic nie szkodzi, nikt nie kojarzy, chociaż polski YouTube napinał się tak, że o mało nie pękł. Wielka granda, bojkot produktów Sokołowa na skalę ogólnopolską. Jak wyszło? Słupki sprzedaży w firmie nawet nie drgnęły.
Przykłady takich internetowych napinek na firmy można mnożyć - na Maspex za reklamę Tigera, na Reserved za #Polskichlopak czy na Żytnią za wrzucenie zdjęcia z protestów w Lublinie. I coś się stało? Ktoś to jeszcze pamięta? Nie. Marki straciły wizerunek? Przychody? Cokolwiek? Nie. I to jak wiele jest takich historii pokazuje, że pomimo tego, że ludzie w Internecie bardzo chętnie wyrażają swoją opinię, która potem nie ma żadnego przełożenia na rzeczywistość. Co więcej, z perspektywy czasu jedyne, co osiągnęli ludzie grzmiący o tym, że internet złoi tyłek dużym markom to śmieszność i politowanie.
Tak samo jest ze wszystkimi sprawami społecznymi. Wracając do tematu zwierząt - małe kotki i pieski zbierają może i tysiące lajków w social media, ale schroniska wciąż są przepełnione, domów tymczasowych brak, wolontariuszy nie ma, a nielegalne hodowle zwierząt rasowych mają się świetnie. Bo udostępnić zbiórkę pieniędzy na schronisko jest łatwo, a wytłumaczyć córce, która chce mopsa czy szpica miniaturkę, że burek czy azor będą ją kochały tak samo - już zbyt trudno.
Co robić? Jak żyć? Albo raczej - gdzie żyć?
Zanim mnie zjecie - chciałbym tutaj postawić pewne rozgraniczenie. Nie jest tak, że głos społeczeństwa nie ma znaczenia. Ma. To właśnie na rewoltach społecznych opierały się największe zmiany w najnowszej historii świata. Rewolucja francuska, zrównanie w prawach kobiet i mężczyzn czy przemiana ustrojowa w Polsce - wszystkie te wydarzenia mogły mieć miejsce ponieważ stali za nimi ludzie gotowi wyjść na ulicę, realna siła z którą należało się liczyć. Porównując to do spraw bieżących - Hongkongiem nikt by się nie przejął, gdyby nie ogromne, pokojowe protesty, a ruch BLM by nie odżył, gdyby w Minneapolis nie rozpętało się piekło. Gdyby ci ludzie ograniczyli się do polubienia nawzajem swoich statusów na fejsie oraz nagrania relacji na instagramie, jak to są oburzeni obecną sytuacją w ich kraju, nikt by o nich nie usłyszał.
Internet jest świetnym narzędziem do tego, by organizować ludzi dookoła wspólnej sprawy. By pokazywać prawdę, obalać kłamstwa, propagować idee. Jeżeli jednak cała aktywność ludzi ogranicza się tylko i wyłącznie do internetu, kłótni na forach i układania śmiesznych piosenek na jakiś temat, to jest to aktywność w dużej mierze stracona. Bo w internecie nie liczy się głos żadnej grupy, a co dopiero jednostki. Twój, mój, nikogo. W sytuacji, gdy świat targany jest niepokojami na skalę globalną dobrze jest sobie to uświadomić.
I im szybciej sobie to zrobimy, tym lepiej. Chyba, że ktoś bardzo chce, by jego głos pozostał szczekaniem z tego sławnego przysłowia o psach i karawanie.
Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu