Twitter

Sprawdziłem. Na Twitterze nie da uciec się od polityki

Patryk Koncewicz
Sprawdziłem. Na Twitterze nie da uciec się od polityki
Reklama

Też macie czasem dość politycznej nagonki w social mediach? Spróbowałem się od tego uwolnić, ale wcale nie jest to takie proste

Zjawisko przeciążenia informacyjnego to stan, w którym natłok bodźców i informacji utrudnia normalne funkcjonowanie i powoduje niemałe problemy ze skupieniem. Z uwagi na zawód, jakim się param, spędzam w szeroko pojętych mediach sporo czasu. Momentami jest tego po prostu za dużo. Ostatnie dwa lata pokazały, jak groźnym zjawiskiem jest szum informacyjny. Pandemia COVID-19, niepokoje społeczne, kłótnie, teorie spiskowe, wojna i wszechobecna polityka. Zwłaszcza to ostatnie dawało mi się ostatnio we znaki. Nie jestem fanem obrzucania się błotem z lewej do prawej strony, a lwia część wydarzeń kultury popularnej na tym się ostatnio opiera. Ile można patrzeć na słowne przepychanki w social mediach. Postanowiłem więc ograniczyć je tylko do Twittera, z zachowaniem tej platformy jako źródła szybkich informacji ze świata. Niestety i tam dopadła mnie lawina polityki, której z dnia na dzień było coraz więcej, pomimo faktu, że moje prywatne konto nigdy nie obfitowało w taki content. Postanowiłem więc przeprowadzić mały test.

Reklama

Trzy konta, jeden cel

Skrajne opinie i głośne hasła klikają się najlepiej. Nie dziwi mnie zatem specyfika algorytmów, które traktują takie treści jako priorytetowe. Jednak czy da się od tego w pełni uciec? Sprawdzałem to przez kilka miesięcy na trzech różnych kontach.

Na początku roku do mojego prywatnego konta dołożyłem dwa kolejne. Główny profil obfitował w treści mieszane. Był to po prostu zlepek kont, które na przestrzeni ostatnich lat obserwowałem pod wpływem różnych wydarzeń czy potrzeb. Pierwsze nowe konto poświęciłem tylko i wyłącznie zagadnieniom technologicznym. Zaobserwowałem persony znane w branży i komentowałem anonimowo treści związane z technologią użytkową. Drugie konto dla porównania było tylko i wyłącznie polityczne. Zaobserwowałem topowe partie i popularnych polityków bez konkretnych kryteriów. Chciałem sprawdzić, czy w ogóle i jeśli tak, to jak szybko inne konta upodobnią się do konta stricte politycznego. Zaznaczę, że oczywiście nie jest to skomplikowane badanie, a luźne obserwacje codziennego użytkowania.

Mniej więcej po miesiącu użytkowania konto technologiczne zaczęło odbiegać od domyślnego stanu. Miejsce youtuberów, dziennikarzy czy producentów zaczęło być stopniowo wypierane przez ludzi, których możemy nazwać komentatorami otaczającej nas rzeczywistości. Wiecie, tacy co mówią o wszystkim i niczym, trochę populistyczni, aby zgarnąć jak najszerszą grupę odbiorców. To dość normalne, im większa baza obserwowanych, tym większe prawdopodobieństwo znalezienia się w ich zasięgu. Na tym etapie było jeszcze ok. Zazwyczaj tematy nie wkraczały bezpośrednio w kwestie polityczne, więc była to sprawa do przełknięcia.

Tymczasem moje główne konto było już w tym momencie po uszy zatopione w tym bagnie. Zrezygnowałem z obserwowania politycznych komentatorów, a tweety, które przyciągały w komentarzach internetowych bojowników, oznaczałem jako te, których nie chce oglądać. Obserwowałem tę metodę przez kilka tygodni, ale algorytmy wciąż podrzucały mi treści głównie polityczne, okazjonalnie przeplatane lifestylowymi wypowiedziami. Blokowałem więc w ramach testu każde konto, które dostarczało skrajnie polityczny content. I faktycznie sytuację odrobinę wyhamowało, ale nie zatrzymało.

Źródło: Depositphotos

Na koncie technologicznym ani razu nie wziąłem udziału w słownych przepychankach. Jako bierny obserwator dzielnie oznaczałem treści jako niechciane, aby algorytm miał łatwiejsze zadanie. Pomimo to z dnia na dzień treści było coraz więcej. W proponowanych obserwacjach otrzymywałem na przykład Donalda Tuska, choć nie powielałem żadnych treści z nim związanych. Tak jakby Twitter chciał usilnie zachęcić do zmiany zainteresowań.

Algorytmy platformy bazują na relacjach z osobami, z którymi wchodzimy w interakcję. Użytkownik widzi treści powielane przez innego właściciela konta i odwrotnie. Dodatkowo Twitter podrzuca treści cieszące się ogólną popularnością o dużej ilości polubień i retweetów w skali lokalnej i globalnej. Nie bez znaczenia jest także lokalizacja. Być może to właśnie z uwagi na polskie zamiłowanie do polityki platforma proponuje takie, a nie inne treści?

Konto polityczne żyło właściwie własnym życiem. Pozwoliłem podrzucać algorytmowi wszystkie treści, nie blokując żadnych tweetów. W zasadzie oprócz kilku wyjątków w postaci kont, z którymi częściej wchodziłem w interakcję na koncie głównym, nie różniły się one w drastyczny sposób. Spróbowałem więc twitterowych list.

Reklama

Jedyny sposób to zamknięcie się w bańce

Listy na Twitterze pozwalają stworzyć hermetyczną grupę obserwatorów, swoistą bazę kont, które chcemy obserwować. Twitter – jak każda inna platforma społecznościowa – powinien uczyć się nawyków użytkownika. Jednak w przypadku, gdy średnio mu to wychodzi, lub próbuje usilnie je zmienić, trzeba mu trochę pomóc. Po dodaniu wybranych kont do listy będziemy widzieć tylko ich tweety. Przyznam, że nie jestem fanem tego rozwiązania. Bardzo łatwo o zakotwiczenie w informacyjnej bańce. Trochę to przeczy założeniu Twittera, który powinien dostarczać dużo nowych treści i świeżych informacji. Niemniej jednak spróbowałem używać list na swoich kontach. Czy to rozwiązało sprawę? Połowicznie. Faktycznie ograniczyło to wyświetlanie niechcianych treści, ale nie wyeliminowało problemu w stu procentach. Mniej było polityki, ale ograniczyło to także ciekawe proponowane treści, które z polityką powiązane nie były. Tworzenie list wiąże się też ze żmudnym selekcjonowaniem użytkowników, którzy z daleka trzymają się od niechcianych treści, co w przypadku setek obserwujących jest uciążliwe.

Domyślne listy także promują zagadnienia polityczne

Brakuje mi tu złotego środka w postaci ograniczania prezentowanych wyników po frazach kluczowych lub tagach. No ale o takich rozwiązaniach mogę sobie pomarzyć. Jakby nie patrzeć, social media zostały stworzone po to, aby skutecznie przyciągać użytkownika, a nic tak nie budzi zainteresowania jak skrajne emocje i polityczne podziały. I trzeba powiedzieć wprost, że platformy społecznościowe takie podziały pogłębiają. Nie zdając sobie z tego sprawy, bardzo łatwo popaść w zero-jedynkową skrajność, co widać wyraźnie w przypadku kont, które już z samego opisu krzyczą o nienawiści do prawej czy lewej strony. Jestem w stanie wyobrazić sobie, jak bezlitośnie wykorzystują to algorytmy Twittera. Połknięcie politycznego haczyka to bilet w jedną stronę.

Reklama
Źródło: Depositphotos

Mój mały test uświadomił mi, jak łatwo można wpędzić się w pułapkę algorytmów. Podrzucane treści w pewien sposób deprymują sposób myślenia i kreowanie opinii. Twitter pomimo jasnych próśb z mojej strony usilnie starał się wplątać mnie w polityczne dyskusje. Gdybym go posłuchał – tak jak zapewne setki tysięcy użytkowników – to korzystanie z platformy kojarzyłoby mi się tylko z wzajemną nienawiścią do anonimowego internauty, który także dał się wciągnąć w polityczne przepychanki. Pozostaje się pogodzić z faktem, że nie da się od tego uciec, no, chyba że całkowicie zrezygnujemy ze społecznościówek. Tylko gdzie wtedy będziemy narzekać…

Stock image from Depositphotos

Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu

Reklama