Goichi Suda, ojciec serii No More Heroes, zasłynął w branży dość nietypowym podejściem do gier wideo. Nie boi się burzyć zastanego porządku, nie boi się robić rzeczy, na które inni się wcześniej nie odważyli. Bez skrupułów bawi się konwencją jak tylko może — i sprawdza co na to odbiorcy. W jego grach nie brakuje krwi, nagości i wszędobylskiego przerysowania — ze specyficznym humorem przez duże "h" na czele. I tak serię zapamiętali fani, stąd już po pierwszych materiałach związanych z najnowszą odsłoną części nieco zrywającą z tradycją, Travis Strikes Again: No More Heroes, wydawali się być zawiedzeni. Od razu pozwolę sobie zaznaczyć, że stare odsłony cyklu lubię, ale... najnowsza część też zaserwowała mi sporo frajdy — choć daleko jej do ideału.
Fani serii czekali na coś innego, ale to wciąż przyzwoity slasher. Dajcie szansę Travis Strikes Again: No More Heroes!
Travis Strikes Again: No More Heroes od początku obiecywało nam kilka gier w jednej i... faktycznie słowa dotrzymało. Jeżeli macie jednak nadzieję że oznacza to sześć zupełnie innych mechanik, zaprojektowanych od nowa, z dbałością o najdrobniejsze szczegóły — to nic z tych rzeczy. Na innych grach opiera się cała tamtejsza zabawa — bo w tej części gry Travis z Badmanem będą przechodzić różne gry na konsoli Death Drive MK-II, a za ich ukończenie otrzymywać będą Death Balls. Po zebraniu całego ich zestawu będą mogli mieć jedno życzenie — i tak wygląda walka o poległą Badgirl. Coś w tym wszystkim brzmi... znajomo, nieprawdaż?
Ano, brzmi znajomo — bo jak już wspomniałem Suda uwielbia bawić się konwencją i każdy kto choć raz w życiu czytał / oglądał Dragon Balla, nie skojarzy tych kul z czymkolwiek innym. Death Drive MK-II w sumie też nie pozostawia żadnych wątpliwości że chodzi o konsolę Segi, a jeżeli sama nazwa nie budzi skojarzeń to odpalanie tamtejszych gier — już tak.
Trzon rozgrywki stanowi tam tradycyjny slasher. Naszych bohaterów oglądamy z różnych perspektyw — to już zależy od planszy... przepraszam, to znaczy — gry. Regularnie w nasze ręce wpadają nowe ataki specjalne, za zdobywane punkty doświadczenia możemy dbać o rozwój bohaterów, zaś zbierane pieniądze możemy wydać na nowe koszulki. Ot, klasyka. Na naszej drodze spotkamy zaś całe zastępy wrogów, które... dość szybko stają się nudne i przewidywalne, bowiem w każdej grze możemy spodziewać się tych samych jegomości. Nawet mini-boss nie został zmieniony, a co najwyżej jego ataki specjalne — to jednak trochę za mało. Najbardziej jednak bolała mnie kwestia uników — bo choć tych nie zabrakło, to daleko im do ideału — i myślę że lwia część miłośników gatunku się w tym ze mną zgodzi. Bardzo pozytywnym zaskoczeniem okazali się jednak bossowie — bo, zgodnie z oczekiwaniami, to oni napsuli mi najwięcej krwi. Każdy był inny, każdy miał pochowane asy w rękawie i rzucał nimi, kiedy mu było wygodnie. I nie ukrywam, że na najwyższym poziomie trudności potyczki z nimi nie były łatwe — ale ich pokonanie okazywało się niezwykle satysfakcjonujące!
Skoro bawić się konwencją — to na całego. Dlatego też pomiędzy gry na Death Drive MK-II wpleciono sekwencje, które miały korzystać z dobrodziejstw gier tekstowych. I choć pierwsza styczność z nią jest fajnym doświadczeniem, to odniosłem wrażenie że im dalej w las, tym bardziej zrobiły się mdłe. Zabrakło im polotu i "tego czegoś". No trudno, może następnym razem się uda.
Wizualnie gra nie oczaruje nikogo — i patrząc na kolejne poziomy odniosłem wrażenie, że cofnąłem się o jakąś generację, a może nawet dwie. Gra wygląda... dość słabo — ale i tak nie przeszkadzało jej to rozgrzać Switcha (na którego wyłączność jest dostępna) do czerwoności i zżerać jego baterii na potęgę. Po dwóch godzinach zabawy z pełnej baterii zostawało mi około 18%. Słabo. Lojalnie też ostrzegam, że grę przechodziłem w pojedynkę — nie znalazłem żadnego śmiałka, który chciałby mi potowarzyszyć w trybie kooperacji, ale prawdopodobnie ten zaserwuje jeszcze więcej frajdy.
Travis Strikes Again: No More Heroes to dla mnie NIE jest No More Heroes. Bardziej widzę tę produkcję w kategoriach spin-offu. Typowego średniaka, który nie może zmierzyć się z legendą serii, ale wcale nie oznacza, że jest tak tragiczny, jak zwiastowali oddani serii fani. To średniak który nie wykorzystuje w pełni swojego potencjału, ale wciąż... daje od groma frajdy. A sam jestem doskonałym przykładem tego, że oderwać się od niego było bardzo trudno — bo każda porażka motywowała do dalszych zmagań. Czy warto? Moim zdaniem — tak, chociaż myślę, że kiedy poczekacie do pierwszej solidnej przeceny to za wiele nie stracicie.
Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu