VOD

Ukłon i hołd dla starego kina. To trzeba zobaczyć! Recenzja Top Gun: Maverick

Konrad Kozłowski
Ukłon i hołd dla starego kina. To trzeba zobaczyć! Recenzja Top Gun: Maverick
16

"Top Gun" to jeden z ważniejszych i popularniejszych filmów, nie tylko z lat 80., ale w ogóle. Nakręcenie kontynuacji na podobnym poziomie 36 lat później wydaje się misją niemożliwą, bo wokół zmieniło się wszystko. Ale nie on. Nie Maverick.

Niektórzy nie mogli się doczekać, inni drżą z niepewności. Nawet biorąc pod uwagę to, jakie możliwości oferowały kina ponad trzy dekady temu, zazdroszczę każdemu, który w 1986 roku obejrzał "Top Guna" na dużym ekranie. Spodziewałem się, że multipleksy skuszą się na maraton obydwu części z powodu tegorocznej premiery, ale do tego nie doszło. Pozostaje więc posiłkować się odnowioną wersją 4K "Top Guna" w streamingu czy na płycie, a później popędzić do kina. Czy jednak obejrzenie blockbustera mającego na karku 36 lat jest niezbędne, by cieszyć się z seansu "Top Gun: Maverick"? Zaryzykuję stwierdzeniem, że brak znajomości części pierwszej nie wpłynie na odbiór filmu negatywnie, bo jako samodzielna historia wypada on znakomicie. Tym, którzy znają pierwszy tak duży film Toma Cruise'a, druga część będzie smakować jeszcze lepiej.

36 lat po Top Gun dostajemy część drugą

Wydarzenia w "Top Gun: Maverick" nie rozgrywają się oczywiście bezpośrednio po części pierwszej. Minęło wiele lat od tego, co widzieliśmy, a w tym czasie Pete Mitchell nie próżnował. Zastajemy go na etapie lotów testowych jednej z opracowywanych przez Amerykanów maszyn, a do przedłużenia kontraktu niezbędne jest odhaczenie jej osiągów. Kto inny niż Maverick miałby pokazać lepiej, na co stać ten samolot? Później, sprawy toczą się dość szybko, bo wskutek kilku decyzji główny bohater ląduje z powrotem w Top Gun - szkole elitarnych pilotów, gdzie wykuwa się najlepszych z najlepszych. Czy jego dokonania wystarczą, by stał się dobrym nauczycielem?

To wysokobudżetowa produkcja, gdzie każdy cent miał gigantyczne znaczenie

Fabuła filmu nie jest nazbyt skomplikowana, ale poprowadzenie jej w taki sposób, jak to zrobiono, wymagało sporej zręczności scenarzystów i reżysera. Kluczem do sukcesu okazuje się umiejętność budowania napięcia i oszukiwanie widza - ten wie, jak potoczy się większość wydarzeń, ale i tak pozwala się zbić z tropu. Sztuczki twórców nie są zbyt wyszukane, ale działają na tak wielu poziomach (ujęcia, muzyka, aktorstwo), że raz wciągnięci w świat Mavericka nie opuszczamy go aż do napisów końcowych. Ten film posiada znakomite tempo i rewelacyjną dynamikę, na którą składa się także wspólna kompozycja muzyczna Harolda Faltermeyera, Lady Gagi, Hansa Zimmera i Lorne'a Balfe. Ten ostatni był producentem soundtracku i efekt współpracy wszystkich artystów przekroczył wszelkie oczekiwania, bo to wyborny miks typowej muzyki filmowej i napisanych lżejszych kawałków przez innych artystów, w tym OneRepublic.

Top Gun: Maverick to widowisko najwyższych lotów

Największe wrażenie robią jednak sceny z odrzutowcami w roli głównej, gdzie ze świecą można szukać sztucznego CGI i nienaturalnych zachowań samolotów. Ekipa nakręciła większość tego, co widzimy na ekranie z udziałem prawdziwych maszyn, a obsada przeszła trzymiesięczne szkolenie pod okiem Toma Cruise'a, by jak najlepiej oddać przed kamerą to, co dzieje się z pilotem w tak ekstremalnych okolicznościach. Przyniosło to wyśmienity efekt, gdyż każdy bez wyjątku świetnie wypadł przed kamerą i to nie tylko w kokpicie. Pozostałe sceny pełne są często typowych dla blockbusterów zachowań i przemów, ale zachowano tu na tyle odpowiedni balans, że to w ogóle nie razi w oczy, a wręcz przeciwnie - przekonuje i wciąga. Ten spektakl jest na tyle udany, że ani przez chwilę nie podajemy w wątpliwość prawdziwość tych zdarzeń, lecz bardzo dobrze bawimy się na widowni.

Top Gun: Maverick - sequel, który nie musiał powstać, ale możemy za niego podziękować

Biorąc to wszystko pod uwagę, trudno mi wskazać pewne skróty lub niedociągnięcia jako błędy albo wady filmu. Decyzja o pokazaniu postaci Vala Kilmera była strzałem w dziesiątkę, a nieobecność Kelly McGillis i Meg Ryan tłumaczona jest przez reżysera chęcią wciągnięcia do historii nowych postaci i wprowadzeniem nowych wątków. Niezależnie od tego, jaka jest prawda, koniec końców dokonano właściwego wyboru, bo w "Top Gun: Maverick" gra dosłownie wszystko. Tak pozytywny odbiór tego filmu zupełnie mnie nie dziwi, bo wisienką na torcie tak udanej produkcji jest chemia pomiędzy Tomem Cruisem i Milesem Tellerem, który wciela się w Roostera - syna zmarłego Goose.

Wątek miłosny natomiast, to miły dodatek i sięgnięcie po Jennifer Connelly w roli Penny Benjamin było niezwykle trafne. Jej postać wyłoniła się z jedynie wspomnienia w pierwszym filmie, a teraz dopełnia tę historię wręcz idealnie. Casting okazał się też niezwykle trafny w przypadku Jona Hamma, Charlesa Parnella, Moniki Barbaro, Lewisa Pullmana (tak, syna Billa Pullmana), Jay'a Ellisa, Glena Powella czy Danny'ego Ramireza. Epizodyczna rola Eda Harrisa też zrobiła swoje. W filmie perfekcyjnie utrzymano równowagę pomiędzy old schoolowym kinem akcji i nowoczesnym blockbusterem. Można go nawet nazwać hołdem dla tamtych lat. Od "Top Gun: Maverick" nie moglibyśmy oczekiwać niczego więcej, niż zostało nam zaserwowane.

Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu