Został mi zapewne jeszcze rok edukacji, chociaż już teraz biję się z myślami, czy powinienem pójść na podyplomówkę i zrobić sobie papier z czegoś, co mnie naprawdę interesuje i co mi się może przydać. Już teraz zaczynam się rozliczać z systemem edukacji, który jak dla mnie - nie sprawdził się w ogóle. Nie studiowałem na SGH, nie uczyłem się w najlepszych szkołach, ba. Nawet nie miałem najlepszych ocen. Tok, którym chciano mnie prowadził nie interesował mnie w ogóle. Ten etap życia przechodzę "na odwal się", bo uważam to za zgodne z... moim sumieniem?
Szkoło, dziękuję ci. Nie nauczyłaś mnie praktycznie niczego
Człowiek, bloger, maszyna do pisania. Społeczny as...
Drodzy Czytelnicy - jestem zapewne dużo młodszy, niż większość z Was. Jestem jednak zdania, że wielu z czytających ten skromny felieton ze mną się zgodzi. Szkoła dzisiaj nie uczy niczego konkretnego. Bazuje na wdrażaniu schematów, powielania wzorców, które w dzisiejszym świecie nijak nie mają się do tego, co musi potem robić człowiek wkraczający na rynek pracy. W ten wszedłem sam - bez doświadczenia, bez znajomości, z pustym CV i chęciami. "Jakąś tam" wiedzą. Niedawno minęło 2 lata od momentu, w którym na dobre zacząłem pisać u Grzegorza Marczaka na Antywebie i muszę Wam powiedzieć - przez te 2 lata nauczyłem się więcej, niż w jakiejkolwiek szkole. Odrobinę liznąłem i prawdziwego życia i prawdziwej pracy. Po drodze poznałem dogłębną definicję obowiązku i raz na jakiś czas borykam się ze stanem "czasu tak mało, rzecz do zrobienia tak dużo". Ale to lubię. I nie zamieniłbym tego na żadną szkołę.
I z takim poczuciem rozliczam się z systemem edukacji, który najpierw kazał mi na siłę rysować. Tego nie lubiłem niesamowicie. Następnie uznał, że powinienem czytać wszystkie lektury - choćby te najnudniejsze. Dalej idąc - pomyślał sobie, że ja przecież potrzebuję równań kwadratowych, odpowiednie dla mnie jest interpretowanie wierszy pod klucz, a i ciekawym zajęciem jest poznawanie takich zagadnień jak morena czołowa, czy cytoplazma. Wiele z tego, czego mnie "nauczono" (bądź próbowano), to teraz dla mnie czarna magia. Czytam tylko to, co mnie interesuje. Dużo nauczyłem się w pracy, ale i rozwijające okazały się być moje niektóre relacje z ludźmi. Jakoś tak ciągnie mnie do mądrzejszych ode mnie - choćby miało być to tylko piwo - byle w dobrym towarzystwie.
Mam dobrego znajomego, który również pracował do niedawna w branży. Ustawiliśmy się na weekend u mnie. Wiecie - spora działka, świetna pogoda, alkohol. Odbierałem go akurat z przystanku, przyjechał ze stolicy. Jak mnie przywitał? Oznajmił mi, że właśnie się dowiedział, że zdał maturę - po dwóch latach. Wtedy i ja się dowiedziałem, że wcześniej papieru dojrzałości nie miał, bo go nie potrzebował.
W trakcie zdążył sporo popracować w jednym z największych mediów w Polsce, z sukcesami. Sam podziwiałem go za to, z jaką pasją podchodzi do swojej pracy, jak dobrze operuje na informacjach i jak do nich dociera. Do dzisiaj jest moim osobistym guru, choć dziennikarzem już nie jest - zwinął się z kraju po to, żeby uczyć się gdzie indziej i robić zupełnie co innego. Zdążyłem z nim jednak pogadać o tym, jak wyglądała nauka w jego wydaniu i poczułem się lepiej. Okazało się, że ma dokładnie takie same zarzuty, jak i ja. Szkoła nauczyła go wszelkich "pierdół", ale niczego praktycznego.
Ułomny wykształcony
Bo co to za przyjemność wychodzić w świat - kiedy mówią ci, że jesteś dojrzały - bez umiejętności ogarnięcia swoich spraw? Kiedy oznajmiłem rodzicom, że to koniec - wyprowadzam się i żyję na swój rachunek, musiałem się uczyć wypełniać druczki, gotować, prasować, ustawiać pralkę. Przypominałem sobie, jak robią to rodzice, ewentualnie zapytałem. Szybki kurs dorastania jest dobry - a szkoła wmawiała mi, że jak będę się uczył, to będę mieć dobrą pracę. Jak będę mieć dobrą pracę, to będę mieć dobre pieniądze. A jak będę mieć dobre pieniądze, to ludzie będą mnie szanować. Z punktu widzenia szkoły, zacząłem od... rzyci strony.
Bywało różnie. Chciałem się uczyć tylko tego, co mnie interesowało i wcale nie było tego dużo. Mam przykre wrażenie, że ludzie, z którymi się uczyłem zostali ustawieni do pionu jak szmaciane lale w teledysku do Another Brick In The Wall, zostali genialnymi urzędnikami... ale nie, czekaj. Znam ludzi, którym nie po drodze było z systemem edukacji, pootwierali swoje firmy i wiodą spokojne, może i szczęśliwe (nie wiem, bo nie pytałem) życie. Szkoła im się do niczego nie przydała. Ale to nie jest prawda absolutna. Są ludzie, którzy idą do szkoły i wiedzą czego chcą. Kierunki techniczne? Tam konkretną wiedzę otrzymasz. Technikum także. Zawodówka?
Szkoła nie umie odpowiedzieć na zmieniający się świat
Na podstawach przedsiębiorczości liczyłem sobie procent składany i układałem biznes plan. Nikt mi nie powiedział jak zrobić to drugie, więc zerżnąłem wszystko z Sieci, bo to była praca na zaliczenie. Skoro człowiekowi każe się coś zrobić tylko po to, aby przejść kolejny poziom w systemie edukacji, to nie będzie tego robił z zaangażowania. Mnie wtedy nikt nie powiedział o startupach, o tym wiedziałem z Antywebu. Nawet nie próbowałem o to w szkole pytać, bo przecież nikt się na tym nie znał. Nie musiał. Nie było tego w programie.
Tak samo, jak nikt na technologiach informacyjnych nie mówił z pasją uczniom o tym, że komputery nie kończą się na internecie, systemy operacyjne to nie tylko Windows, a media społecznościowe to nie tylko memy i lajki. Nikomu nie chciało się pogłębiać naszej wiedzy dalej, niż sięgał nos urzędnika, który program układał. Nikt nie rozbudzał w uczniach pasji, nie pchał ich do działania niczym innym, jak groźbą laczka do dziennika. Na palcach jednej ręki mogę policzyć nauczycieli, którym w swoim czasie za misję podziękuję. I to całkiem szczerze.
A my? Rozwijaliśmy swoje pasje samemu. Jedni grali na gitarze, inni uczyli się programować, ktoś coś recytował, ktoś śpiewał i tak dalej. Byliśmy pełni marzeń i zaangażowania we wszystko, tylko nie w naukę, która była dla nas koniecznością, a nie przyjemnością. Bo tak nam kazali rodzice, nauczyciele. Od zerówki przez szkołę średnią aż do studiów w niektórych udało się zabić pasję i ukierunkowało się na pracę. Praca wyzwala, uszlachetnia? Pozwala zapewnić sobie byt? Gdzie w tym wszystkim jest przyjemność, dlaczego nie pokazuje się, że można łączyć pożyteczne z po prostu fajnym?
Róbmy reformy edukacji, likwidujmy gimnazja, bawmy się w arbitrów. Bo przecież ten prawdziwy problem nie istnieje
Grzegorz Marczak napisał o tym, że u jego dziecka w szkole do nauki informatyki wymaga się... zeszytu (o zgrozo!). Siostra wspominała mi o dyrektorce szkoły, której wydaje się, że autyzm u dziecka można zauważyć już po jego wyglądzie. Absurd goni absurd. Mam wrażenie, że za naukę w szkołach, za to jak w ogóle edukacja wygląda biorą się nie ludzie z misją i pasją, lecz urzędnicy, którym brakuje wrażliwości, podejścia do młodych ludzi - tych przecież, którzy będą kiedyś płacić podatki, pracować, kreować ten kraj. Wydaje mi się jednak, że komuś nawet pasuje to, by wyprodukować maszyny, które nic poza procedurami nie widzą, dla których świat jest albo czarny albo biały. Gdzie nie trzeba się zastanawiać, a plan awaryjny to domena przewrażliwionych, nie zapobiegliwych.
Po prawie 20 latach w szkołach wiem jedno - mnie się udało. To nieskromne i może bardzo niepotrzebne. Nie zabrano mi pasji, nie wbito mi do głowy pustych frazesów o pracy, szacunku, schematach. Z tego powodu, że sam musiałem kombinować, tym bardziej szanuję czyjąś pracę - niezależnie od tego co robi. Zrobiłem sobie szybki kurs samodzielności, podczas gdy moi rówieśnicy woleli uprawiać życie w stylu #ZaHajsMatkiBaluj i robią to dalej. A ja się cieszę z tego, że teraz mogę to robić, ale #ZaSwoje. I choć jeszcze nie mam się czym chwalić, bo do niczego wielkiego w życiu nie doszedłem, w pewnym sensie jestem z siebie dumny. Mnie szkoła nie złamała. Pomyślcie, czy uda jej się to zrobić z Waszymi dziećmi.
Grafika: 1, 2, 3
Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu