Felietony

#CzarnyPoniedziałek, czyli jak internety świat zmieniają

Jarosław Tomanik

Ekonomista z wykształcenia, projektant wnętrz z wy...

Reklama

W naszej wielkiej globalnej wiosce, wiadomości i trendy rozchodzą się jak pożar trawy na sawannie. Wystarczy, że coś pojawi się w „internetach” i w ciągu paru godzin dociera wszędzie. To dokładnie ten sam mechanizm, dzięki któremu spóźniony okres Nowakowej staje się tajemnicą poliszynela już parę minut po zakończonej mszy niedzielnej w Wygwizdowie. Mechanizm nie rozróżnia, ani nie wartościuje treści. Równie łatwo rozchodzą się wiadomości o zamachach, jak i ta o muchach wrzuconych przez przedsiębiorczego Polaka do zupy w Chorwacji. Wystarczy, że idea, tekst, informacja, obrazek lub film osiągnie pewien poziom popularności – masę krytyczną – i następuje wybuch, falami rozprzestrzeniający się po całym Internecie. Tak też było z protestami, którymi ostatnio żyła cała Polska.


Reklama

O co ten cały hałas i rwetes?

Jeśli ktoś właśnie wrócił z buszu albo z innego bezludnego i pozbawionego dostępu do mediów miejsca, spieszę z wyjaśnieniami. Cały ten ambaras dotyczy aborcji. A dokładniej skierowania przez sejm do procedowania projektu zaostrzenia prawa aborcyjnego (przy jednoczesnym odrzuceniu innego, liberalizującego to prawo). Kluczowe jest to, że przyjęty projekt zaostrzał przepisy już i tak będące jednymi z najradykalniejszych na naszym kontynencie. Podczas gdy zwolennicy tezy, że już od momentu zapłodnienia komórka jajowa jest zasługującym na ochronę prawną człowiekiem, postulowali za niemal całkowitym zakazem aborcji, większość społeczeństwa solidarnie stanęła murem za obecnym "kompromisem aborcyjnym", który aborcji zakazuje, ale dopuszcza od tej zasady wyjątki.


A zaczęło się błaho i niewinnie. Od jednego, prostego zdania Krystyny Jandy wrzuconego na tablicę. Zdania, które zogniskowało dotychczasowe niepokoje i błyskawicznie stało się zarzewiem wielkiego, spontanicznego ruchu społecznego. 500 lajków i 200 udostępnień. Tyle w zasadzie wystarczyło, żeby w ciągu tygodnia wyciągnąć na deszcz i słotę dziesiątki tysięcy ludzi z domów.

Oczywiście to nie Krystyna Janda zaczęła akcję (zasadniczo wyraziła wątpliwość, że w Polsce jest ona możliwa) - wiele środowisk i organizacji aktywnie protestowało przeciw zmianom prawa. Wydaje mi się jednak, że to właśnie jej wpis stał się kroplą, która przepełniła czarę i nadała ruchowi odpowiedni impet.

Potem wszystko eskalowało błyskawicznie. Dzień później padła data i zaczęła się internetowa, zmasowana ofensywa. Organizatorki i animatorki protestu fantastycznie wykorzystały potencjał największej sieci społecznościowej na świecie i na Facebooku pojawiły się:

  • ankieta, która pozwoliła na zgromadzenie zaangażowanych osób i zebranie kontaktów do wolontariuszy w poszczególnych miastach.
  • główne wydarzenie
  • grupa służąca do koordynacji akcji
  • oficjalny fanpage

i setki wydarzeń do koordynowania i informowania o lokalnych akcjach na całym świecie.

Całość uzupełniały tagi na Twitterze:

Reklama

#CzarnyProtest

#CzarnyPoniedziałek

Reklama

Oraz niewiadoma bliżej liczba zamkniętych, ukrytych grup zrzeszających najbardziej zaangażowane organizatorki.


Skala tych działań nie ma sobie równych w historii rodzimego Internetu (szczególnie jeśli ocenimy ich intensywność przez pryzmat czasu). Tysiące wypisów, setki tysięcy czy wręcz miliony komentarzy w setkach grup i wydarzeń.

Tutaj widać wyraźnie jak wiele fantastycznych narzędzi oferuje Internet. Narzędzi zupełnie darmowych, łatwych w obsłudze i dostępnych dla każdego bez wyjątków. Sam Facebook i jego mechanizmy dobierające treści na tablicę to skuteczne narzędzie wirusowego marketingu. A na propagacji idei się nie kończy. Wydarzenia, dzięki systemowi powiadomień stały się świetnym sposobem na koordynację akcji, informowanie o jej przebiegu oraz ewentualnych zmianach. Grupy publiczne i prywatne to nie tylko miejsce do prowadzenia dyskusji. Dzięki możliwości zamieszczania w nich plików oraz wspólnego tworzenia i edytowania dokumentów, to dla większości celów zupełnie wystarczająca platforma pracy grupowej. Wszystko dopełniają ankiety oraz Messenger jako platforma do komunikacji błyskawicznej. Wystarczy komputer lub nawet telefon oraz odpowiednia doza zaangażowania – dzięki Internetowi nawet jedna osoba jest w stanie poprowadzić całkiem sporą akcję.

Tytaniczny wysiłek

Jak się koordynuje liczącą dziesiątki tysięcy uczestników akcję? Jak prowadzi protesty odbywające się w setkach miast na całym świecie?

Reklama

Organizatorka, Marta Lempart ocenia, że ścisły komitet organizacyjny stanowiło raptem 10 osób, w większości z Wrocławia. Ogromny ciężar obsługi Facebooka (tysiące postów i setki tysięcy komentarzy w samym wydarzeniu ogólnopolskim) spoczął na barkach ok. 20 administratorów (część zajmujących się Facebookiem zawodowo). Bez ich ogromnej pracy i zaangażowania trolle środowisk kontestujących protest sparaliżowałyby wszelkie działania. Całość uzupełniało ponad 1000 wolontariuszy działających lokalnie i koordynujących ponad 150 wydarzeń poszczególnych miast, czy krajów.

Jak dalej opisuje główna organizatorka, wszystko udało się przeprowadzić w parę dni dzięki daleko idącej decentralizacji działań. Protest prowadzony w formule „no logo” od początku miał być niezależny od jakiejkolwiek konkretnej partii czy organizacji. Dzięki temu, oraz regule „twoje wydarzenie, twoje zasady”, komitety lokalne miały pełną swobodę w dobieraniu partnerów i prowadzeniu protestu. To z kolei pozwoliło głównym organizatorom w pełni skupić się na prowadzeniu platformy informacyjnej i komunikacyjnej dla całości, oraz pomocy merytorycznej, np. w postaci „poradnika małej demonstrantki”.


Blitzkrieg

To, co wydaje się kluczowe, to nieprawdopodobne tempo w jakim wszystko się odbyło. Nikt, kto nie organizował dużych eventów, nie zdaje sobie sprawy jak wielką prace trzeba wykonać, żeby zorganizować nawet mały przemarsz. Pozwolenia, służby porządkowe, sprzęt nagłośnieniowy, koordynacja wolontariuszy, plakaty i ulotki (z rozklejaniem i kolportażem włącznie), kontakt z mediami i dziesiątki innych aspektów. Znacznie mniejsze wydarzenia zaczynać trzeba całe miesiące wcześniej. Plakaty i reklama (projekt, druk, roznoszenie) to minimum dwa tygodnie przed godziną zero.

Tymczasem czarny poniedziałek to przyjęcie i skierowanie do prac w komisjach, projektu ustawy 22 września, wpis Krystyny Jandy z 24 września oraz lokalna, wrocławska demonstracja w niedzielę 25 września (wtedy padła data strajku). Efekt w postaci strajku 3 października i odrzucenia projektu przez sejm 6 października. A przecież organizatorki nie miały nawet tych 8 dni. Wszystko ma swój naturalny bezwład. Zanim idea zapuściła korzenie i wykiełkowała, zanim akcja nabrała rozpędu i się rozniosła, musiało minąć trochę czasu. Od lat organizuję imprezy z ledwie tysiącem uczestników i dla mnie nawet dwa tygodnie byłyby tempem absurdalnym.

Społeczeństwo obywatelskie

Pasjami uwielbiam wszelkie oddolne ruchy społeczne. Prowadzę organizację pożytku publicznego, wspieram wszystkie, pozytywne działania tego typu. Bo demokracja - rządy ludu - to nie tylko wrzucenie kartki do urny raz na 4 lata. Dzięki Internetowi i błyskawicznemu przepływowi informacji demokracja ewoluuje, i nawet wbrew ustrojowi, samoczynnie staje się bardziej bezpośrednia. Media w ujęciu tradycyjnym to informacja jednokierunkowa, podczas gdy Internet nie tylko pozwala wyborcom reagować i komentować wydarzenia, ale na nie wpływać czy nawet je kreować. W dodatku szybko i diabelnie skutecznie. Hołduję dość ryzykownej tezie, że politycy nie mają moralności - taka praca. Liczą się tylko głosy wyborców, a powszechnie okazywane niezadowolenie ma oczywisty wpływ na wynik przyszłych wyborów. Podobnie było i tym razem. 22 września większość sejmowa przyjmuje projekt zaostrzenia przepisów aborcyjnych (154 głosy za odrzuceniem a 267 za skierowaniem do dalszych prac), a już 6 października politycy masowo zmieniają zdanie i projekt odrzucają (352 głosy za odrzuceniem i 58 przeciw). Zdanie zmieniła nawet tak radykalna orędowniczka zakazu aborcji jaką jest Krystyna Pawłowicz!


Ciemna strona księżyca (subiektywnie)

Istnieje jednak także ciemna strona demokracji "Internetowej". Jak wszystkie procesy społeczne, także te działające w świecie wirtualnym rządzą się określonymi prawami. Już na PRLowskich uczelniach wykładano o psychologii tłumu, instynkcie stadnym, niezadowoleniu społecznym i wszystkim co można wykorzystać do kontrolowania i manipulowania społeczeństwem. Nauczano jak nakierunkowywać gniew młodych (vide koncepcja wentyla bezpieczeństwa), jak podżegać lub tonować zachowania tłumów w czasie demonstracji, czy jak skutecznie wykorzystać media do manipulowania informacją. Czy podobnie jak powszechnie wykorzystywani przez polityków spece od wizerunku, istnieją już spece od wykorzystywania mediów społecznościowych?

Nasi politycy na pewno dostrzegli potencjał Internetu, dotychczas jednak działali raczej przez udające bezstronną prasę portale, Facebooka używając tylko do wirusowego rozprzestrzeniania treści.

Nie będzie jednak specjalnie ryzykownym założenie, że wydarzenia z poniedziałku dadzą im do myślenia...

Jaka mroczna siła kryje się za czarnym poniedziałkiem? Masoni, Iluminaci, Żydzi czy cykliści? Moim zdaniem żadna. Szybkość, z jaką to wszystko się zadziało znacznie przekracza możliwości działania partii politycznych, wielkiego kapitału czy w zasadzie każdej większej organizacji. Dodatkowym dowodem na to, że za tymi niepokojami nie kryją się politycy ani nawet demoniczny, wyimaginowany ojciec wszystkich prodemokratycznych niepokojów, George Soros, jest widoczne na demonstracjach niedofinansowanie organizatorów. Ulotki wycinane nożyczkami i drukowane na papierze ksero, słaby sprzęt nagłośnieniowy (a często jego brak), hasła pisane lakierem do paznokci na parasolach, czy improwizowane transparenty trzymające się tylko dzięki setkom metrów taśmy klejącej i gorącej wierze protestujących kobiet. Jak trudno w takim terminie przeprowadzić centralnie sterowane działania, widać było wyraźnie po mizernej aktywności środowisk kontestujących protest. Zakłócający przebieg protestu przedstawiciele organizacji narodowych czy tzw. "pro life" byli co prawda znacznie lepiej wyposażeni (ulotki na kredowym papierze, transparenty drukowane wielkoformatowo, szczekaczki itp.), ale te kilka czy kilkanaście osób wyglądało kuriozalnie na tle parotysięcznych marszów (tak było u mnie w mieście). To zdecydowanie największa zaleta "wojny błyskawicznej" - przeciwnik nie ma szans się na nią przygotować.


To dzięki Internetowi demokracja, w swojej najbardziej bezpośredniej formie zatriumfowała. Rządzący porzucili broń i wycofali się w popłochu. A nie była to łatwa decyzja. Kobiety z pewnością nie zapomną "zamachu na ich prawa i wolności obywatelskie" (kobiety nigdy nie zapominają ;P), a radykalne środowiska pro-life nie kryją się z niezadowoleniem wywołanym paniczną rejteradą większości sejmowej. Przy okazji protestu znacznie lepiej słyszalne stały się głosy zwolenników liberalizacji przepisów aborcyjnych i być może temat ten na stałe zagości w dyskusji publicznej. Gdyby pokłosiem próby zaostrzenia prawa stała się liberalizacja przepisów aborcyjnych, czy wręcz powrót aborcji na życzenie, byłby to przedziwny i zaskakujący chichot historii...

Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu

Reklama