Wojna trwa. Po obu stronach padają ranni i zabici, w powietrzu latają bomby z kałem, a wkoło unosi się fetor musztardowego gazu. Oto front walk o Secr...
Święty Mikołaj pokazał nam środkowy palec, czyli o branżowych porażkach mijającego roku
Wojna trwa. Po obu stronach padają ranni i zabici, w powietrzu latają bomby z kałem, a wkoło unosi się fetor musztardowego gazu. Oto front walk o Secret Service. Jak się okazuje, bój to nie pierwszy i nie ostatni, bo branża nam ostatnio nieco nadgniła i po prostu zaczyna śmierdzieć.
Święty Mikołaj dał ciała. Rok się kończy, a prezenty przypadły do gustu mało komu. I chyba trudno się dziwić. Nie udało mi się złapać dziada za tę jego białą brodę, a szkoda, bo wykrzyczałbym mu w twarz, jak bardzo mnie zawiódł, i wymieniłbym szczegółowo, gdzie i co popsuł.
Targi growe
Ktoś zwąchał tu szmalec i się zaczęło. Więcej imprez, gorsza jakość. Ale każda organizowana z megalomanskim zacięciem. Każda najlepsza, największa, jedyna, wyjątkowa. Niczym pióro z telewizyjnych zakupów, które wbijać możecie w deskę, choć nikt nie wie, po co... W maju tego roku sytuację określiłem na łamach Antywebu "wysypem żywych trupów".
O co chodzi z imprezami growymi w tym roku? Czy to nowy sposób na marnotrawienie dotacji i szarpanie kasy od sponsorów i graczy?
Jako przykład podałem Warsaw Gaming Days - imprezę, która reklamowana była tzw. "świeżym podejściem do organizacji tego typu eventów". I faktycznie, podejście okazało się tak świeże, że impreza nie odbyła się w ogóle. Do dziś nie wiem, kto był jej organizatorem, kto miał być wystawcą... Wiadomo tylko, że partnerami były Warszawskie Centrum Expo XXI (tam miała odbyć się impreza) oraz biuro coworkingowe ClockWork.
Tego typu inicjatyw jest coraz więcej. Uczestniczyłem już raz w "najdynamiczniej rozwijającej się konferencji" i "I targach gier video w Europie Środkowo-Wschodniej", które błysnęły aż trzema bodaj stoiskami w ogromnej pustej hali. Ta inicjatywa też upadła po pierwszej edycji, ale jak grzyby po deszczu rosną kolejne obliczone na czysty zysk, bo zawsze wszystko tam łatwiej sprzedać z lichwiarskim narzutem.
Na szczęście wciąż dzielnie bronią się jakością takie imprezy jak PGA (Poznań), Digital Dragons (Kraków) czy Pixel Heaven (Warszawa), choć ta ostatnia jest bardziej towarzyskim spotkaniem twórców, niż pakietem atrakcji dla graczy. Do akcji powróciło też WGK (Gdańsk), ale tu nie mam żadnych danych, bo po prostu tam nie dotarłem, więc nie mogę oceniać.
Niestety, w tym roku na jednej z tych imprez doszło do pokazu zezwierzęcenia branży i dziw nad dziwy, że nie skończyło się to interwencją policji. A szkoda, bo solidne pałowanie wiele mogłoby tu zmienić. Otóż jeden z czołowych polskich vlogerów zajmujących się grami, człowiek ze szczytów list przebojów dla gimbazy, zebrał wokół siebie około tysiąca osób i tak powstała bojówka zaczęła beztrosko kląć pod dyktando wodza. Całość wyglądała jak spęd neonazistów. Współczuję i rodzicom z dziećmi, którzy musieli to oglądać, i osobie, której ta bojówka złamała nogę...
Lisy w kurniku, czyli koniec indyków
Kazik Staszewski śpiewał kiedyś: "jak powstają moje teksty, gdy ktoś tak zapyta, zak...wię z laczka i poprawię z kopyta". To samo mam ochotę uczynić, gdy słyszę słowo indie. Teraz każdy jest indykiem, wszystko jest indie, nawet jeśli nie jest. Dlaczego? Bo tak łatwiej sprzedać towar, skoro jest moda na produkcje niezależne.
I tak oto na jednej z największych polskich imprez trafiam na znakomitą skądinąd strefę indie, a tam... stoisko siedzącego na grubej kasie bonza, właściciela kilku wypasionych firm, siorbiącego kasę z dotacji unijnych, chwalącego się dziesiątkami milionów graczy na całym świecie. Dla niepoznaki stand skromny, pozbawiony nazwy spółki akcyjnej, a opatrzony dla zmyłki tytułem gry.
Po jednej stronie stoisko Sosa, po drugiej Michała Marcinkowskiego - dwóch prawdziwych twórców niezależnych z krwi i kości, którzy nawet nie wiedzieli, że mają lisa w kurniku. A szkoda, bo może pogoniliby go, gdzie pieprz rośnie.
Sos na PGA - najprawdziwszy indyk w kraju i jednocześnie niekwestionowany zwycięzca targów!
Kto ogląda w telewizji Bosacką, wie, jak okłamują nas wielkie koncerny, oferując nam pseudoekologiczną żywność. To samo jest w branży gier. Od kiedy modne stały się szczere, niezależne produkcje i zaczęły się monetyzować, korpo wyniuchało szmalec i zaczęło ubierać się w indycze piórka. Znamy ten temat doskonale przynajmniej od czasu, gdy Notch wygarnął to wprost panom z Electronic Arts.
EA wydaje "zestaw gier indie"? To nie tak działa, EA. Przestańcie próbować zrujnować to wszystko, zgrajo cynicznych skurczybyków. Cokolwiek to warte - ja już nawet nie określam Mojangu jako studia indie. Vlambeer jest indie, Polytron jest indie (...). Indyki ratują gry, EA je systematycznie niszczy. (źródło)
Reklama
W Polsce dzieje się właśnie to samo dzięki rodzimej "zgrai cynicznych skurczybyków". Problem w tym, że nie mamy swojego Notcha, który łupnąłby pięścią w stół, więc można się spodziewać, że niedługo nawet CI Games będzie indie, jeśli tylko dla się na tym zarobić dodatkowy grosz...
I w końcu Secret Service
Wierzyłem. Z ręką na sercu mówię, że wierzyłem. Nie w reaktywację, broń Boże. Stare pismo miałem w rękach może raz, więc absolutnie nie mam sentymentu.
Wierzyłem jednak w ideę pisma wszechstronnego, które łączyłoby w sobie klimaty retro zaczerpnięte z Bajtka z erudycją Młodego Technika, Wiedzy i Życia, Horyzontów Techniki oraz ze smaczkiem tajemnicy rodem z Alfy czy Fikcji i Faktów. Jasne, większości tych tytułów nie znacie, bo to w prasie polskiej historia starożytna. Tym bardziej więc jednak wskazuje to na potrzebę, na niszę, która na rynku istnieje, a której nie zapełnia np. taki Focus, który dla mnie osobiście bardziej przypomina gazetkę reklamową supermarketu.
Dlatego ideę Secret Service wsparłem dobrym słowem, zaufaniem i publicznie wyrażaną nadzieją. Całość była przygotowywana w tak ścisłej tajemnicy, że nie miałem pojęcia, iż w pierwszym numerze ukaże się... mój artykuł. Jak to możliwe? Otóż zostałem poproszony o napisanie tekstu do nieokreślonego zinu na potrzeby imprezy targowej. W umowie, którą dostałem, nie padła nazwa pisma.
Dlaczego o tym mówię? Bo tak ścisła tajemnica sugerowała, że twórcy wiedzą, co robią, że zapięli wszystko na ostatni guzik i że rakieta, którą w tajemnicy budowali, naprawdę wystartuje, nie zabijając wszystkich dookoła.
Miało być dobrze, wyszło jak zwykle. Nie będę opisywał szczegółów, bo wszyscy na bieżąco śledzicie tzw. SSdramę na łamach Facebooka. Mnie w całej tej historii interesuje najbardziej wątek psychologiczno-socjologiczny. Podobno istnieje takie przysłowie - "uważaj na marzenia, bo mogą się spełnić". Bingo. Przyjrzyjmy się sytuacji właśnie pod tym kątem.
Czy sukces akcji crowdfundingowej jest dowodem na to, że faktycznie istnieje na rynku potrzeba pisma, które scharakteryzowałem wyżej? Otóż nie! To tylko dowód na to, jak silny potrafi być sentyment i jak dużo ludzie potrafią zapłacić za powrót do przeszłości. Powrót, dodajmy, który udać się nie może. Dlaczego?
Ja wychowałem się na dwóch pismach komputerowych - Bajtku i Komputerze. Powiedzmy, że jutro wystartuje akcja zbierania pieniędzy na ten pierwszy tytuł. Ile dam za możliwość obcowania z przeszłością? Nic, bo nie jestem nekrofilem. Czy w nowym Bajtku miałbym to, za co kochałem starą edycję? Opisy nowych produkcji na ZX Spectrum? Mapki do gier? Listnigi programów w Basicu? Poke'i na 256 żyć albo niewidzialność?
To se ne vrati. Czasy się zmieniły. W nowym Bajtku ze starego miałbym tylko nazwę i logo. Czy naprawdę warto płacić za taki sentyment? Czy to ma sens? Fani Secret Service uznali, że tak, a twórcy nowej edycji zwąchali w tym interes. Prawo podaży i popytu.
Niestety, fani przejechali się na swoim sentymencie straszliwie. To się nie mogło udać, bo czasy się zmieniły. Zostało tylko logo, a i to wyłącznie w wersji kolekcjonerskiej, zatem dostępnej nie dla wszystkich. Przypomina mi to jako żywo sytuację z czeskim zespołem rockowym Princess grającym muzykę Queen. Wokalistą jest tam sobowtór (o tyle, o ile) Freddiego Mercury'ego. Fani Queen kupują bilety, idą na koncert, a już w trakcie czują się oszukani, bo przecież to jednak nie jest prawdziwy Fredek. No przepraszam, a czego się spodziewaliście, skoro Fredek nie żyje?
Wina fanów jest tu więc niezaprzeczalna. Są winni swej naiwności, swym sentymentom i nostalgii. Trudno to jednak nazwać grzechem ciężkim. Większym przewinieniem jest jednak to, że ktoś tę łatwowierność wykorzystał do zbicia kapitału. Twórcy reaktywacji pisma wiedzieli, że nie są w stanie spełnić oczekiwań, a jednak wybrali tę skazaną na porażkę drogę z powodów czystko marketingowych. Jak się okazało, posunięcie było doskonałe, choć na bardzo krótką metę. Niezły jednorazowy zarobek i... cios dla wszystkich innych akcji crowdfundingowych w Polsce, bowiem zaufanie do zbiórek nagle spadło.
Czy fani są stratni? Twórcy twierdzą, że nie. Fizycznie bowiem wszystko się zgadza. Kto chce, może odebrać pieniądze. Kto nie chce, dostanie kolejne numery... nowego pisma o innym tytule. Pytanie jednak, czy tę dyskusyjną stratę należy przeliczać na pieniądze. No bo ile kosztuje nostalgia, ile wynosi cena sentymentu? Facet, który kupuje resoraka z dzieciństwa za sto tysięcy złotych, powie Wam, że sentyment jest bezcenny. I jeśli mu wierzyć (a ja wierzę, bo sam wydaję mnóstwo pieniędzy na artefakty z mojej własnej przeszłości), to fani Secret Service ponieśli stratę znacznie większą, niż kwoty, które wpłacili na akcję.
Niech ten rok się skończy...
Dość, za dużo negatywnej energii! Niech ten rok się skończy, a w nowym niech się coś zmieni. Jasne, wszyscy wiemy, że nic się nie zmieni, ale pomarzyć dobra rzecz. Lisów w kurniku będzie jeszcze więcej, podobnie jak trefnych imprez growych. A nowe pismo nigdy nie będzie starym Secret Service. End of story.
Fot. w nagłówku: kadr z filmu "Zły Mikołaj"
Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu