Gry

State of Decay - recenzja

Arkadiusz Ogończyk
State of Decay - recenzja
0

O tym, że zombie są aktualnie modne chyba nie muszę nikogo przekonywać. Jest to obecnie stały element gier, filmów i komiksów, dlatego też wiele firm stara się skorzystać z tej sytuacji i wypuścić swój tytuł o żywych trupach. Debiutancka pozycja Undead Labs starała się jednak nie tylko pojechać na p...

O tym, że zombie są aktualnie modne chyba nie muszę nikogo przekonywać. Jest to obecnie stały element gier, filmów i komiksów, dlatego też wiele firm stara się skorzystać z tej sytuacji i wypuścić swój tytuł o żywych trupach. Debiutancka pozycja Undead Labs starała się jednak nie tylko pojechać na popularności szaroburej Ameryki po epidemii, ale i stworzyć coś co będzie się wyróżniać na tle innych tego typu gier.

State of Decay to przede wszystkim projekt ambitny – dostępny tylko w cyfrowej dystrybucji w Xbox Live Arcade (choć szykuje się też wersja na PC) za 1600 Microsoft Points. Mimo iż takie umiejscowienie tej pozycji sugeruje, że jest ona czymś niewielkim i niezbyt rozbudowanym, to twórcy postanowili wszystkich zaskoczyć i przygotować apokalipsę zombie w otwartym świecie, tak dużym, że najlepiej (i najbezpieczniej) przemieszczać się po nim samochodem.

Akcja gry rozpoczyna się standardowo – przejmujemy nagle kontrolę nad postacią odciętą od cywilizacji, otoczoną przez zombie i musimy wywalczyć sobie drogę do jakiegoś bezpiecznego miejsca. State of Decay szybko daje nam też możliwość wcielenia się w wielu różnych bohaterów, a przetrwanie zostało tu przedstawione w bardzo logiczny sposób, tzn. taki, w jaki sobie możemy wyobrazić próbę utrzymania się przy życiu w czasie plagi zombie. Grupka ocalałych postanawia się wspierać i wspólnie przekradać przez pole namiotowe, by zebrać trochę surowców, wspólnie poradzić sobie z co słabszymi zgnilakami, wsiąść do auta i odnaleźć w pobliskim miasteczku małą społeczność starającą się przeżyć w skromnym kościele otoczonym wysokim murem.

Zadaniem gracza jest wkupienie się w tą społeczność i wspieranie jej stałymi dostawami jedzenia, leków i materiałów budowlanych. Właśnie w tym aspekcie gra pokazuje swą najmocniejsza stronę, czyli otwartą strukturę. Jej budowa przypomina co prawda GTA, w którym wciąż mamy kilka punktów zaznaczonych na mapie, do których powinniśmy jeździć i wykonywać misje opierające się na eksterminacji zombie, jednak dochodzi do tego też aspekt strategiczny i psychologiczny. Wyruszanie w miasto, by przeszukać kolejne opuszczone domy daje sporo frajdy, tak samo jak opróżnianie z nich wszystkiego co może być cenne dla naszych pobratymców. Plecak z jakim ruszamy na swe podboje jest jednak bardzo ograniczony, a i przeciążenia źle wpływają na naszą formę. Trzeba zatem dobrze przemyśleć co ze sobą zabierzemy.

Każdą postać opisują dwa podstawowe współczynniki – wytrzymałość i życie. To pierwsze pozwala ocenić ile razy możemy machnąć siekierą zanim złapiemy zadyszkę i jakiś truposz dorwie się nam do szyi, a to drugie to oczywiście wskazówka pokazująca ile ciosów jeszcze wytrzymamy. Jeśli zginiemy, gra jest kontynuowana, a my przełączamy się po prostu na innego członka ekipy, który może zacząć swą misję np. od odzyskania plecaka pełnego dóbr, należącego do bohatera który przed chwilą poniósł śmierć (patent podobny do ZombiU).

Kluczową sprawą budująca klimat State of Decay jest to, że czujemy jakbyśmy sami decydowali o swoim losie. Możemy ignorować radiowe komunikaty wysyłające nas na pomoc innym ocalałym, możemy skupić się na szabrowaniu opuszczonych domostw zamiast na rozwiązywaniu otaczających nas problemów, lub też poszukać zupełnie nowej kryjówki dla naszych ludzi i przyłączać do swej grupy kolejnych śmiałków. Z czasem wpadniemy oczywiście na inne społeczności, ale nie zmienia to faktu, że cały czas musimy pilnować swych pleców. Zombie tu przedstawione są naprawdę szybkie, a słabo rozwinięta postać (tak, jest levelowanie!) musi zadać kilka celnych ciosów nim roztrzaska czaszkę takiego przyjemniaczka… kłopoty lubią się zresztą mnożyć, gdy kończy się nam amunicja, gdy z powodu zmęczenia pasek wytrzymałości zaczyna się zmniejszać, a dzierżona dzielnie broń rozpada się na kawałki zostawiając nam jedynie opcję ucieczki. Dlatego też, w swym skromnym plecaku powinno się mieć zawsze dwa rodzaje czegoś czym można przywalić, małą przekąskę, naboje i odrobinę leków – bez tego sytuacja szybko robi się beznadziejna.

Ponieważ system walki należy do wyjątkowo mało wyrafinowanych pozwalając właściwie tylko na machanie na oślep czymś tępym/ciężkim/ostrym i strzelanie, autorzy postawili na skradanie się. Jeśli tylko przybierzemy zgarbioną pozycję i będziemy unikać robienia hałasu to bez problemu powinniśmy ominąć co większe skupiska Zedów (tak się tu nazywa żywe trupy). Warto tak robić, gdyż nie raz przekonałem się, że eliminując pojedynczego zombie przechadzającego się po ogródku, nagle ściąga się na siebie uwagę całej okolicy. Oczywiście wiele gadżetów możemy wykorzystać też na naszą korzyść, przyciągając wszystkich pobliskich zgnilaków do zostawionego na ulicy budzika, lub też rzucając w nocy specjalną flarę za którą pobiegną niczym ćmy do światła.

Akcja gry ma miejsce w niewielkim fragmencie stanu Nebraska (albo przynajmniej w jego wirtualnym odpowiedniku) – malownicze miasteczka otoczone lasami, rzekami, polami i górami składają się z drewnianych domków jednorodzinnych, stacji benzynowych i kilku sklepów. Wszystko, podobnie jak w The Walking Dead, dzieje się późnym latem/jesienią co podkreślają tylko charakterystyczne „brązowe” barwy, których pełno jest w grach o zombie. Trudno zresztą o oryginalność przy tworzeniu takiej pozycji i State of Decay też jedzie według wysłużonego szablonu – ludzie są głodni, tracą nadzieję, nie wiedzą skąd brać pomoc i czasem muszą obserwować śmierć swoich bliskich… Nie robi to już żadnego wrażenia, nie w takiej formie.

W harmonogram codziennych wypadów na miasto, do cudzej szafy i lodówki wpisują też ciągłe przycięcia animacji, doczytywanie się obiektów, które potrafią wyskakiwać nam dosłownie przed nosem i fatalna gra aktorska postaci, które swoimi twarzami i ruchami nie przekonują do tego, by przejąć się ich problemami. Czuję się trochę nieswojo wytykając takie błędy pozycji dostępnej w Xbox Live Arcade (co innego gdyby to była pozycja pudełkowa) jednak twórcy powinni sobie zdawać sprawę z tego, że przez to, że uparli się na tworzenie dużego świata ucierpiały nie tylko technikalia, ale i klimat. To nie jest Harvest Moon w którym codzienne powtarzanie tych samych czynności daje dużo frajdy, pokazując rozrastające się przedsiębiorstwo rolne, tylko tytuł zapętlający kilka czynności pozwalających utrzymywać się w burej beznadziei. Nie ma tu przez to ani efektownych misji, ani scen zapadających w pamięć – jest za to solidne pomieszanie survivalu, zarządzania i eksterminacji zombie, co spodoba się fanom tego motyw. Nie należy jednak zapominać, że każda z tych dziedzin doczekała się już lepszej gry, także zawierającej zróżnicowany gameplay.

Fani odrobiny jeżdżenia, skradania i polowania na zombie powinni się jednak w State of Decay doskonale odnaleźć. Nawet jeśli znużenie potrafi wkraść się tu dość szybko, to jest to gra do której fajnie jest wrócić co jakiś czas, by przejechać się po okolicy, lub też zacząć ją od początku wiedząc już dokładnie jak najlepiej należy postępować.

Tak jak pisałem na początku, jest to ambitny projekt i przede wszystkim dlatego warto go poznać. Ambicja twórców zaowocowała zbudowaniem dużego świata i oddaniem w nasze ręce niezłej gry z dystrybucji cyfrowej, jednak patrząc właśnie na jej skalę najbardziej żałuję, że nie skupiono się bardziej na budowie postaci, misji i zupełnie losowych zdarzeń, albo chociaż dodaniu trybu kooperacji (pasowałby jak ulał). Brak tu urozmaiceń, a system walki i brak sensownej fizyki ciał i obiektów, odzierają ten tytuł ze swego uroku. W pozycji, w której tak często używa się przemocy powinna być ona o wiele bardziej rozbudowana. Każdy kto lubi zombie i piaskownice powinien jednak sobie z tym poradzić, choć lepiej zrobić to wtedy gdy cena gry nieco spadnie.

Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu