Felietony

Star Wars 2015 - odliczam dni

Maciej Sikorski
Star Wars 2015 - odliczam dni
Reklama

Dwa lata. Właśnie tyle czasu fani Gwiezdnych Wojen muszą czekać na kontynuację tej legendarnej serii. Jedni powiedzą, że to szmat czasu, inni stwierdz...

Dwa lata. Właśnie tyle czasu fani Gwiezdnych Wojen muszą czekać na kontynuację tej legendarnej serii. Jedni powiedzą, że to szmat czasu, inni stwierdzą, że wytrzymali już osiem lat od Zemsty Sithów, to wytrzymają jeszcze te dwa. Wiele osób mruknie pewnie pod nosem: ok, kolejny film w 2015, a potem co? Znowu kilka lat przerwy? Otóż nie – Disney zamierza zrobić na tym tytule biznes przez "duże B" i czeka nas prawdziwy festiwal pod szyldem Star Wars.

Reklama

Zapewne zdecydowana większość z Was zdaje sobie sprawę z tego, że w ubiegłym roku Disney kupił wytwórnię Lucasfilm i tym samym zapewnił sobie możliwość kontynuowania kultowej już serii. Od tego czasu w Sieci (i nie tylko) pojawiło się mnóstwo żartów, kpin i mniej lub bardziej zabawnych komentarzy na ten temat. Wielu fanów nie może pogodzić się z tym, że uwielbiane przez nich Star Wars trafiło w ręce korporacji kojarzonej z Psem Pluto i Goofym. Standardem stały się już karykatury z Kaczorem Donaldem w kombinezonie szturmowca Imperium albo Myszki Miki z mieczem świetlnym. Niektórzy pewnie wypowiedzieli kategoryczne "nie" i na znak protestu nie pojawią się w kinie w roku 2015. Ta grupa będzie jednak nieliczna (chyba), a każdy dzień zbliżający nas do premiery VII części Gwiezdnych Wojen dodatkowo ją uszczupli.

Disney wydał na Lucasfilm prawdziwą fortunę i zapewne nikt nie spodziewał się, że zainwestowali te pieniądze, by móc czerpać korzyści ze sprzedaży gadżetów z Yodą (po to też, ale to dodatek). Celem nadrzędnym od początku był film. A nawet trzy filmy – trylogia wieńcząca sagę. To wielkie wyzwanie. Nakręcenie kilku dobrych filmów, które nie zawiodą fanów, utrzymają poziom poprzednich sześciu i przyniosą górę pieniędzy można uznać za wyczyn porównywalny z przejechaniem świata na monocyklu. I to bez przystanków. Teraz okazuje się, że Disney nie zamierza się ograniczać do trzech obrazów – powstanie ich przynajmniej pięć.

W roku 2015 na ekrany kin trafi Epizod VII sagi. Na kolejną część poczekamy do roku 2017, a trylogia powinna się zakończyć w roku 2019. Poszczególne epizody rozdzielą tzw. spin–offy. Ich akcja nie będzie związana z trylogią, ale pozostaniemy w uniwersum Gwiezdnych Wojen. Możemy zatem poznać losy Yody, Hana Solo albo… A zresztą – niech każdy sam sobie wymyśli, czyją historię chciałby poznać. Nie jest wykluczone, że owe dodatki będą kontynuowane nawet po premierze Epizodu IX. Wszystko zależy od chęci zysku Disney’a.

Wiele osób jest pewnie w szoku i to z różnych powodów. Jedni skaczą z radości i cieszą się, że nie będą musieli czekać na kontynuację swojej ulubionej serii kolejną dekadę. Inni zastanawiają się, jak w relatywnie krótkim czasie można wyprodukować pięć dobrych filmów. Bo przecież zakładamy, że te filmy będą dobre. Pojawi się też grupa ludzi, która wybuchnie płaczem i stwierdzi, iż tak piękny element światowej kinematografii zostanie zabity przez żądzę zysku. Osobiście jestem (a przynajmniej chcę być) w tej materii optymistą i zakładam, że Disney pozytywnie zaskoczy mnie w roku 2015 i przy każdej kolejnej premierze.

Nie będę ukrywał – jestem wielkim fanem omawianej sagi. Nie oznacza to jednak, że zaczytuję się w książkach i komiksach związanych z tytułem. Nie posiadam też Gwiazdy Śmierci na pulpicie, figurek bohaterów na półce albo plakatu R2D2 na ścianie (w gruncie rzeczy zastanawiam się teraz, dlaczego nigdy nie pojawiła się na niej uśmiechnięta księżniczka Leia lub Padme…). Na szkolnym balu nie byłem niestety przebrany za Dartha Vadera, a mojej kolekcji klocków Lego nie uzupełniły zestawy związane z tytułem. Byłem i jestem fanem filmów – na tym koniec (choć kiedyś próbowałem nauczyć się wydawania odgłosu à la Chewbacca – bezskutecznie).

Reklama

Reklama

Kilka lat temu dałem się pierwszego kwietnia złapać na którymś dużym portalu na żart dotyczący kontynuacji Gwiezdnych Wojen. Cieszyłem się niczym małe dziecko z nowej zabawki (dzieci cieszą się jeszcze z zabawek?). Następnego dnia okazało się niestety, że to podpucha – rozpacz nie miała końca. Dlatego nie narzekałem, gdy Lucasfilm został przejęty przez Disneya. Przecież jest to sprawa drugorzędna – ważniejsze jest to, kto zabierze się za pisanie scenariusza, reżyserię, efekty specjalne i całą masę innych elementów. Ważniejsze jest także to, czy Harrison Ford oraz jego kompanii będą w stanie przyzwoicie zagrać swoje role.

Nie przeszkadza mi to, że za kontynuację projektu zabrała się firma kojarzona z kreskówkami i parkami rozrywki. To także legenda branży filmowej, gigant o wspaniałych tradycjach i, co bardzo istotne, prawdziwy krezus. Zainwestowali miliardy dolarów w przejęcie Lucasfilm i nie chce mi się wierzyć, że nie przyłożą się do kontynuacji tego projektu w należytym stopniu. Będzie im po prostu szkoda zainwestowanych pieniędzy. Nie kupuje się przecież samochodu z kilkuset konnym silnikiem, żeby rozwozić nim lody, ale po to, by… właściwie to nie wiem, po co kupuje się takie samochody. W każdym razie nie podzielam opinii, iż kolejne epizody Star Wars są z góry skazane na porażkę. Tak po prostu nie można – trzeba dać kolejnej ekipie szansę. Niech się wykażą.


Czy to oznacza, że przyjmę wszystko, co zaproponuje Disney? Zdecydowanie nie. Jeżeli wybiorę się do kina na pierwszą część nowej trylogii i wyjdę z niej zniesmaczony, to moje serce może tego nie wytrzymać (wystarczy, że już raz cierpiało z powodu żartu na prima aprilis). Widziałem w życiu wiele filmów i mogę zaryzykować stwierdzenie, że wykraczam pod tym względem ponad średnią statystyczną. Gwiezdne Wojny znajdują się na liście obrazów, które darzę szczególną sympatią i mogą oglądać w kółko. Spędziłem przy nich sporo czasu, ale nadal zgłaszam się w ciemno, gdy ktoś zaproponuje seans Star Wars.


Gdybym dzisiaj posiadał telewizor i któraś stacja emitowałaby Gwiezdne Wojny, to byłbym w stanie zrezygnować z finału Ligi Mistrzów, wyborów miss świata, a nawet obrazu z Moniką Bellucci i przełączyłbym na film z mieczami świetlnymi w roli głównej. Zawahałbym się chyba tylko przy powtórkach z komisji Rywina albo relacji z ponownego lądowania Dreamlinera w Polsce. Co może być ciekawego w ponownym oglądaniu zmagań rodziny Skywalker? Trudno stwierdzić, ale Anakin to jedna z tych postaci, które fascynują mnie od lat. Niczym Kmicic (do dzisiaj z nostalgią wspominam lekcje języka ojczystego poświęcone bohaterom dynamicznym – polonistka utwierdziła mnie w przekonaniu, że Kmicic to był „gość”). Do obu panów czuję wielką sympatię i zawsze stawiałem ich ponad Obi Wanem czy Skrzetuskim. Dwaj ostatni są dobrzy do bólu, a to po prostu trudno zaakceptować. Nie chciałbym, aby trudno było mi też zaakceptować sposób, w jaki twórcy poprowadzą historie dobrze nam znanych bohaterów – to byłby po prostu cios wymierzony w kulturę.

Reklama

Dlatego z tego miejsca apeluję: Dżejdżeju Abramsie, postaraj się. Proszę. Nie tylko jako wielki fan Star Wars, ale też jako konsument pozostałych przejawów kultury masowej. To właśnie na Gwiezdnych Wojnach opiera się spora jej część i wypada się postarać, by owa masowość nabrała jakiegoś sensownego kształtu. Zwłaszcza teraz, gdy wydaje się, że nic dobrego i masowego zarazem nie może się po prostu wydarzyć. Mam nadzieję, że za dwa lata wyjdę z sali kinowej, pójdę do kasy i kupię bilet na kolejny seans. A po dwóch dniach wrócę i kupię jeszcze jeden. Życzę tego ekipie tworzącej film, korporacji Disney, fanom i przede wszystkim sobie.

Źródła grafik: moddb.com, pocket-lint.com

Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu

Reklama