Muzyka ze strumienia to świetny wynalazek. Legalny dostęp do ogromnej bazy utworów, małe abonamenty, możliwość słuchania ulubionych dźwięków na komput...
Spotify i podobne usługi psują rynek muzyczny? W pewnym sensie tak
Pierwszy komputer, Atari 65 XE, dostał pod choinkę...
Muzyka ze strumienia to świetny wynalazek. Legalny dostęp do ogromnej bazy utworów, małe abonamenty, możliwość słuchania ulubionych dźwięków na komputerze, smartfonie czy kinie domowym. Czy jednak artyści mają z tego tyle samo korzyści? Nie sądzę.
Używam Spotify, czasem słucham muzyki na Youtube. W obu przypadkach głównie po to, by zapoznać się z wydawnictwami przed zakupem pełnego albumu. Jest to też bardzo wygodne jeśli nie mogę akurat wrzucić płyty do odtwarzacza. Wiem jednak, że jest wśród Was sporo osób, która wychodzi z innego założenia – płacę abonament w Spotify czy którejś z podobnych usług oferujących muzykę ze strumienia i nie potrzebuję niczego więcej. Przecież wspieram artystów, dostają pieniądze za każdy z moich odsłuchów. Również ci, których albumów nigdy bym nie kupił. Powinni się więc cieszyć. Ale czy faktycznie owi artyści mają powody do radości?
„Muj wydafca”
Nie od dziś wiadomo, że największe pieniądze na muzyce zarabiają wydawcy. Skoro więc fizyczny nośnik generuje większe przychody w porównaniu z cyfrową dystrybucją, dziwnym nie jest, że taki rodzaj sprzedawania albumów ze swojej stajni preferuje np. Ash Avildsen, szef popularnej w Stanach relatywnie młodej, amerykańskiej wytwórni metalowej Sumerian Records. Temat ten poruszył w niedawnym wywiadzie, który znajdziecie w sześćdziesiątym numerze magazynu Mystic Art.:
Tu zasada jest prosta i niezmienna: album to przede wszystkim fizyczny nośnik. „Będę trzymał się kompaktu aż do śmierci” – śmieje się właściciel Sumerian. „Wciąż zastanawiam się, jak zachęcać dzieciaki do kupowania cedeków, bo nie uważam, by skupianie się na downloadach było właściwą drogą. Dla mnie to fizyczne CD – z okładką, tekstami i całą poligrafią – jest właściwym nośnikiem”.
Czytaj dalej poniżej
Ale przecież zarabiać mają artyści, a nie wydawcy. Otóż nie do końca. W naszej świadomości utarło się przekonanie, że wydawca to zło wcielone, które spija tylko śmietankę i zarabia grube pieniądze, oddając zespołom czy solowym wykonawcom ochłapy. Zapominamy jednak o tym, że to wydawca zajmuje się reklamą zespołu, często sam lub z pomocą agencji, organizuje koncerty. To również wydawca wykłada pieniądze na studio nagraniowe, okładkę, sesje zdjęciowe. Bez tego zespół nie zaistnieje na scenie, nie zgromadzi fanów, nie będzie udzielał wywiadów, nie będzie pojawiał się na okładkach branżowych czasopism.
„Jeśli jeden z moich zespołów zadzwoni do mnie z El Paso i oznajmi, że nawaliła mu skrzynia biegów w busie i nie zdąży na kolejny koncert, to niech mnie diabli, jeśli odpowiem: Sorry, chłopaki, w tym miesiącu zarobiłem w Spotify tylko 28 dolców, a wy potrzebujecie sto razy tyle” (…)
Ash chce tymi słowami powiedzieć, że pomimo sympatii do zespołów, jeśli ten na siebie nie zarabia, nikt – również on - nie wyłoży pieniędzy z własnej, prywatnej kieszeni. A to odbije się negatywnie na ekipie, która nie zagra koncertu, czy będzie musiała zdecydować się na słabsze studio nagraniowe, przez co nie zrealizuje w 100% swoich pomysłów, wydając gorszą niż mogłaby, płytę. W naszym interesie jest więc, by wydawca na muzyce zarabiał, a jak widać Spotify czy inne tego typu serwisy to kropla w morzu finansowych potrzeb zarówno wytwórni jak i artysty.
Ale ile tak naprawdę zarabia się na Spotify? $0.007 za jedno odtworzenie. I nie, nie pomyliłem zer. Nigdy nie byłem orłem z matematyki, ale z prostej kalkulacji wychodzi mi, że za 100 tysięcy odtworzeń jednego utworu, wpływy to jedynie 700 dolarów, z czego przecież i tak większość bierze wydawca, bez którego artysta nie istnieje. Innymi słowy nawet obłędnie popularni muzycy nie mogą liczyć na duże kwoty z serwisów oferujących streaming muzyki. Sam byłem swego czasu zwolennikiem twierdzenia, że swoim użytkowaniem Spotify wspieram ulubionych artystów, ale po ujawnionych w grudniu ubiegłego roku kwotach zrobiło mi się zwyczajnie przykro. Powiecie, że to podobna kwestia jak liczenie potencjalnego zysku, jaki można by było osiągnąć gdyby piraci płacili za ściąganą muzykę. A ja poproszę o porównanie, jak muzyczne piractwo zmniejszyło się po popularyzacji muzyki ze Strumienia – no właśnie.
Wszystko dobrze, jeśli Spotify jest jedynie dodatkiem do klasyczne dystrybucji, sposobem na łatwiejszy dostęp do muzyki danego artysty – wtedy tak naprawdę kwot zarobionych w ten sposób nikt nie bierze pod uwagę, traktując serwis jako ciekawostkę i sposób na zwiększenie publiczności. Sęk w tym, że coraz większa popularność tego typu usług oznacza, że zastępuję one coraz bardziej normalną dystrybucję. No bo przecież to łatwiejsze dla odbiorcy – mały abonament miesięczny, duża biblioteka. Wszystko legalnie i wygodnie. Istny raj.
Bez wątpienia lepszym źródłem dochodu jest „klasyczna” dystrybucja cyfrowa pokroju iTunes czy coraz popularniejszego Bandcampa. Tyle tylko, że to forma skierowana do osób, które zrezygnowały z płyt i chcą przeznaczyć odrobinę mniejsze, choć wciąż podobne kwoty, na cyfrową wersję albumu. Tu płacimy za cały krążek lub pojedynczy utwór.
Za przysłowiowy uśmiech gra się tylko w garażu
Odbiorcy nie powinno interesować, ile zespół/wykonawca na swojej muzyce zarabia. Jasne, jeśli to wielkie gwiazdy, które samym pojawieniem się na imprezie zgarniają tyle, ile 50 innych zespołów zarobi przez całą swoją karierę – zgadzam się. Należy jednak pamiętać, że scena muzyczna, niezależnie od gatunku składa się przede wszystkim z zespołów, które nigdy nie osiągną tego typu sukcesu, co nie znaczy, że ich muzyka nie jest wartościowa. Widać to bardzo dobrze w szeroko pojętej muzyce metalowej, gdzie oprócz tuzów pokroju Metalliki czy Slayera są zarówno popularne i nieźle zarabiające zespoły, jak również twory dość niszowe, grające świetną muzykę, ale borykające się z tym, z czym boryka się większość kapel. Z problemami finansowymi. W takim wypadku bycie muzykiem to nie zawód, a tylko hobby. I to dość kosztowne hobby. Niejednokrotnie występ ledwo się zwraca (dojazd), nie mówiąc o tym, ile kosztuje sprzęt potrzebny do zagrania nawet małego występu. Mówi się, że powinno się grać z pasji, a nie dla pieniędzy. Tylko co z tej pasji, jeśli rejestracja jednego materiału w studio pochłania oszczędności każdego z członków zespołu, naruszając czasem płynność finansową, tak potrzebną do prywatnej codzienności? Nie wiem jakie kwoty zostawiają w studiu nagraniowym duże zespoły, zapewne ogromne. Ja w 2006 roku wszedłem do takiego przybytku nagrać ścieżki perkusji dla swojej kapeli. Za jeden, liczący mniej więcej 8 godzin dzień zapłaciłem blisko 800 zł. Dodam, że nie było to ani topowe, ani najdroższe warszawskie studio. Cztery utwory – przecież to da się nagrać w godzinę? Nic z tych rzeczy – prawie dwie godziny rozstawialiśmy perkusję, którą i tak nagłośniliśmy na szybko. Później wielokrotnie powtarzaliśmy poszczególne fragmenty. Osiem godzin minęło błyskawicznie, a my cudem wyrobiliśmy się z nagraniem, przy czym wyszliśmy jedynie z surowymi ścieżkami. A gdzie gitary, bas, wokale, mastering?
Druga strona medalu
Nie sposób jednak nie docenić ogromnej roli Spotify, Deezera i im podobnych, a także Sounclouda czy Bandcampa jeśli chodzi o promocję muzyki. Sam korzystam z tych usług w takim właśnie celu. Kiedy do decyzji o zakupie fizycznego krążka nie wystarczą mi youtubowe próbki, zagląda do rzeczonych serwisów i zapoznaję się z całą płytą. Jeśli mi się podoba, kupuję – przy czym zawsze starałem się nie kupować kota w worku, więc przypadkowy zarobek na mnie raczej nie miał miejsca. Warto pamiętać, że na przykład nawet mniejsze metalowe zespoły prowadzą własne, również małe sklepiki z koszulkami, bluzami itp. Dla nich tego typu serwisy to ważna kwestia promocyjna, która przekłada się następnie na sprzedaż nie tylko krążków, ale właśnie gadżetów. Ale płyta kupowana jest wciąż w klasycznej, plastikowej formie. Takie już jest to metalowe środowisko – uważające, że muzyka w formie cyfrowej jest jedynie dodatkiem, a zarówno płyty, kasety jak i winyle, pozwalają w pełni zapoznać się z albumem, albumem jako całością składającą się z muzyki, nadruku na płycie, wkładki, często fajnie zrobionego pudełka w formie Digi.
Widać to również na naszej polskiej scenie black metalowej. Morowe, będące jednym z zespołów z popularnego od jakiegoś czasu, tak zwanego kolektywu LtWB, umieściło 15 stycznia, przedpremierowo, cały krążek w Soundcloudzie, poprzez stronę Musickmagazine.pl. Czy idzie to w duchu tego typu muzyki? Nie. Czy przyczyni się do wzrostu sprzedaży bluz, koszulek, a także płyt? Na pewno. Przy czym nadmieniam –grupa odbiorców, która przesłucha album, a następnie kupi go w formie kompaktu, nawet jeśli nowe Morowe (podobnie jak poprzednie) pojawi się w świetnej jakości na Spotify. Myślę, że zarówno wydawca, jak i zespół, zdają sobie z tego doskonale sprawę.
Niszowi artyści
Kiedyś, z czystej ciekawości, sprawdziłem czy mogę umieścić na Spotify swoją muzykę. Zaatakowały mnie informacje o wytwórniach, zrezygnowałem. Rozmawiałem o tym z liderem jednego z warszawskich metalowych zespołów, który jest już na scenie kilkanaście lat. Powiedział mi to samo – bez wsparcia większej wytwórni nie da się wiele zdziałać, chyba, że znasz jakiegoś mniejszego dystrybutora, który ma podpisane umowy ze Spotify. Obu nam chodziło o jedynie o promocję, nie o jakiekolwiek zyski z odsłuchu. Tu z pomocą przychodzi YouTube, dzięki któremu taki na przykład perkusista Krimh zaistniał w znanych zespołach, które właśnie tam zobaczyły jego umiejętności i zaprosiły do współpracy. A ja na przykład mogę pokazać swoje numery komuś więcej niż tylko garstce znajomych, na co Spotify mi nie pozwala.
Przyszłość
Z roku na rok widzę, że popularność cyfrowej dystrybucji jest coraz większa. Nie mam z tym problemu do chwili, aż zespoły z kręgu moich zainteresowań nie przestaną wydawać płyt w klasycznej formie. Boję się jednak właśnie o muzykę ze strumienia. Bo kiedy ta zastąpi zarówno plastikową płytę jak i wirtualne sklepy muzyczne, może nie być tak wesoło. Metallica, Justin Bieber, Rihanna sobie poradzą, ale co z mniejszymi artystami? Jeśli któregoś dnia wszyscy zaczniemy korzystać z muzyki ze strumienia, to przy tych stawkach nikomu nie będzie się opłacać wydawać płyt. Czy wtedy jedynym konkretnym źródłem zarobków będą koncerty? Co wtedy? Choć może jednak dywaguję nad czymś, co już od dawna jest oczywiste. Swego czasu Adam Darski z Behemotha powiedział bowiem, że jego zespół przynosi prawdziwe zyski nie z płyt, ale właśnie z występów. Tylko, że to kapela, która większą część roku przebywa w trasie, a w Polsce krążki rodzimych artystów i tak sprzedają się fatalnie.
Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu