Obracając się w środowisku startupowców, bacznie śledząc poczynania ambitnych przedsiębiorców i szybko rosnących firm technologicznych, zarówno za oce...
Obracając się w środowisku startupowców, bacznie śledząc poczynania ambitnych przedsiębiorców i szybko rosnących firm technologicznych, zarówno za oceanem, jak i na lokalnym podwórku, łatwo można ulec wrażeniu, że świat jest zdominowany przez dynamicznych, elastycznych, pracowitych ludzi z hakerskim nastawieniem. Takich, którzy zamiast siedzieć na spotkaniach i spędzać godziny w Excelu i PowerPoincie, wolą działać. Zderzenie z rzeczywistością bywa bolesne.
Autorem wpisu jest Wojciech Borowicz.
Jakiś czas temu pisałem na AntyWebie o tym, w jak niesamowitym tempie rozwija się krakowska scena startupowa. W tej kwestii nic się zmieniło – dalej jestem pod ogromnym wrażeniem tego, co w obszarze nowych technologii i przedsiębiorczości dzieje się w Grodzie Kraka. Miałem też jednak okazję z bliska przyjrzeć się temu jak żyje druga połowa. Nie mam tu, broń Boże, na myśli ludzi z nizin społecznych. W wielu przypadkach wręcz przeciwnie. Chodzi raczej o, jakby to powiedzieć... niziny kreatywne. Jak do tego doszło? Spieszę z wyjaśnieniami.
Kilka miesięcy temu (tak, dość długo zbierałem się do napisania tego tekstu) doszły mnie słuchy, że w Krakowie organizowane jest spotkanie poświęcone innowacjom w szpitalach. W tej chwili nie pomnę już ze stuprocentową pewnością skąd się o nim dowiedziałem, ale zdaje się że przez grupę na LinkedIn, związaną z krakowskimi wydarzeniom ze świata startupów. W zapowiedzi dumnie zachęcano do udziału i prezentacji swoich pomysłów na potencjalne usprawnienia pracy szpitali. Miało być nieformalnie i sympatycznie, a jednocześnie w towarzystwie ludzi siedzących w tym od lat.
Interesuje mnie jak technologia i jej odpowiednie zastosowanie mogą wspierać tego typu instytucje i rozwiązywać ich problemy (nieco z pasji, ale też dlatego że wykorzystanie takiej wiedzy potrafi być po prostu lukratywne), postanowiłem więc wziąć udział. Ba, zaciągnąłem tam nawet jednego znajomego, z którym zabieramy się wspólnie już od jakiegoś czasu do kilku mniej lub bardziej skomplikowanych przedsięwzięć. Działacze, bodaj dwóch dyrektorów szpitali, jacyś lekarze. Trochę mało ludzi młodych (w sensie: przed trzydziestką), no ale może tematyka do nich nie przemówiła? Kto wie?
Tak czy inaczej, w telegraficznym skrócie, przebieg spotkania był następujący: zidentyfikowano kilka częstych problemów, z którym borykają się szpitale, po czym ustalono... że nic nie da się z nimi zrobić. Serio, tak to wyglądało! Jakieś osiemdziesiąt procent obecnych zgodziło się, że co prawda oczywiście wszyscy bardzo chętnie zobaczyliby w szpitalach innowacje, zarówno na poziomie organizacji czy administracji, jak i technologii, ale przecież to się nie da. Bo ministerstwo. Bo czas. I najważniejsze - bo „system”. Jeżeli ktoś się nie zgadzał to... jego problem, albowiem argument pod tytułem „wina systemu” szybko kończył każdą próbę dyskusji. Wniosek? Szpitale chcą innowacji, lekarze chcą innowacji, ordynatorzy chcą innowacji – ale ten zły System wiecznie stoi na przeszkodzie. No, to skoro już ustaliliśmy, że nic nie da się zrobić, to możemy poklepać się po plecach i iść do domu.
Paradoksalnie, najsmutniejszy był chyba moment, kiedy wreszcie, chyba trochę przez przypadek, zostałem dopuszczony do głosu. Jako, że moja wiedza o prowadzeni szpitala jest żadna, od razu zaznaczyłem, że nie będę dyskutował o zmianach organizacyjnych czy (słowo klucz) systemowych, bo i cóż ciekawego mógłbym na ten temat mieć do powiedzenia. Zamiast tego, zaproponowałem by zetknąć ludzi zajmujących się szeroko pojętym hakowaniem, a tych w Krakowie jest na pęczki, ze środowiskiem medycznym. Niech ci ostatni powiedzą o dręczących ich problemach, a hakerzy już zajmą się ich rozwiązywaniem. Oddolnie. Nie muszą od razu dostarczyć kompleksowych rozwiązań, ale niech zaczną działać, budować fundamenty, coś tworzyć, zamiast tylko gadać jakieś bzdety o systemie. Zasugerowałem, że wystarczyłoby kilku ekspertów, znających ten świat i pracujących w szpitalach, którzy rzuciliby parę pomysłów. Bez trudu znalazłyby się dziesiątki ludzki gotowych przekuć je w czyny. W tym momencie jeden ze wspomnianych wyżej dyrektorów szpitali zaczął się śmiać. Ale nie sympatycznie. Nawet nie ironicznie. Tak po prostu chamsko, jak stereotypowy peerelowski urzędas. A potem rzekł: He he. A kto tym ekspertom zapłaci? I już wiedziałem, że to nie miejsce dla mnie.
Nie będę wymieniał nazwisk, bo nie o to tu chodzi żeby kogoś wytykać palcami, ale mocno mnie zmartwiło, że dyrektor polskiego szpitala, a więc osoba wykształcona, oczytana, obyta w świecie (konferencje, sympozja, takie tam – ponoć stały bywalec, ale przyznam że nie weryfikowałem), może być zwykłym chamidłem. Bo nawet sprzeczać się można kulturalnie (na przykład pozwalając dyskutantowi skończyć myśl – taka tam, luźna uwaga). Znacznie bardziej przerażająca jest jednak mentalność tych ludzi – a przypomnijmy, że to osoby które świadomie przyszły na spotkanie o innowacyjnych rozwiązaniach, nie jakaś przypadkowa grupa – autentycznie rozbawionych wizją dzielenie się wiedzą i doświadczeniem pro publico bono, bez finansowej gratyfikacji. Z perspektywy czasu, zastanawiam się z jakimi oczekiwaniami oni w ogóle przyszli na to spotkanie.
Lubię się zastanawiać nad tym jak technologia może zmieniać i ulepszać pewne procesy, ułatwiając życie ludziom w najróżniejszych branżach. Wierzę, że może to robić i mam to szczęście, iż zarówno pracuję jak i obracam się głównie w środowisku osób o podobnych poglądach. Tym brutalniejsze było zderzenie z betonem i uświadomienie sobie, że ciągle ogromna większość ludzi boi się zmian, nawet tych na lepsze, bo nie chce porzucać komfortu związanego z utrzymywaniem status quo. Nie dotyczy to bynajmniej tylko szpitali czy szeroko pojętej służby zdrowia.
Trochę mi nie po drodze z polskim systemem edukacji. I w ogóle ze sposobem, w jaki szkoły przekazują wiedzę młodym ludziom, zupełnie nie przystającym do współczesnych realiów. Pewnie, wyłamują się z tego drogie, prywatne placówki dla najzdolniejszych dzieci w Stanach Zjednoczonych, ale... no właśnie, są drogie, prywatne i dostępne tylko dla tych, którzy i tak mają już zadatki na wybitnych. Miałem niedawno okazję rozmawiać z kilkorgiem nauczycieli, zastanawiając się nad tym, w jaki sposób komputery, smartfony i internet mogłyby ułatwić im życie, pozwolić na skupienie się na organizowaniu lepszych, ciekawszych zajęć. W końcu jednak te dyskusje za każdym razem – a zwykle prędzej niż później – schodziły na kwestię tego nie w jaki sposób stworzyć coś nowego, ale jak uświadomić potencjalnym użytkownikom, że to faktycznie dobre rozwiązanie. W wielu szkołach system iDziennik ciągle spotyka się z wielkim wewnętrznym oporem, bo sam fakt, że obsługuje się go z poziomu komputera jest nie do przyjęcia dla dużej części grona pedagogicznego.
Takich przykładów z pewnością znalazłoby się mnóstwo, z dużym prawdopodobieństwie sami się z jakimiś zetknęliście. Edukacja i służba zdrowia to wierzchołek góry lodowej. Betonu jest dużo, dużo więcej. Administracja publiczna w Polsce nie słynie raczej z szybkiego i chętnego przyjmowania innowacji, niekoniecznie nawet tych technologicznych, mogących usprawnić jej funkcjonowanie. Decyzyjni ludzie, zapytani o to czego potrzebują, w najlepszym razie powiedzą, że szybszego konia. Gdyby Henry Ford na to przystał, Groclin produkowałby dzisiaj luksusowe siodła. Nie zrobił tak, zamiast tego postawił na samochód, zupełnie nowe rozwiązanie, i skruszył beton.
To samo w Polsce (i w skali globalnej) mogą zrobić, i liczę że zrobią, startupy. Sztuka polega na tym, by nie pytać „co można zrobić?” a „co się zepsuło?”. Pogrążone w stagnacji grupa będzie potrafiła świetnie zidentyfikować problem, ale sama go nie rozwiąże – bo gdyby wiedziała jak, dawno by to zrobiła. A znając problem, można już przystąpić do rozwiązywania. Komu się uda? Jednemu na dziesięć, w najlepszy razie. Jak powiedział kiedyś Reed Hastings, wybitny amerykański biznesmen, założyciel Netflix:
Jako przedsiębiorca musisz mieć poczucie, że jak wyskoczysz z samolotu, to uda ci się złapać przelatującego obok ptaka. To głupota i większość przedsiębiorców spadnie na ziemię, bo w pobliżu nie będzie żadnych ptaków. Ale raz na jakiś czas się pojawią. Większość pomysłów na biznes brzmi absurdalnie, głupio i nieekonomicznie, a potem okazują się słuszne.
Najwyższy czas wyskoczyć z samolotu i zacząć kruszyć beton. To misja dla startupów.
Foto Startup road sign illustration via Shutterstock.
Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu