To mnie drażni.

Skandal: redaktor AntyWeb musiał jechać metrem, choć liczył na helikopter

Maciej Sikorski
Skandal: redaktor AntyWeb musiał jechać metrem, choć liczył na helikopter
Reklama

Ortografię mają za nic, podobnie jest z gramatyką i stylistyką. Drwią z uczciwie pracujących ludzi, nieustannie domagają się prezentów od firm, które ...

Ortografię mają za nic, podobnie jest z gramatyką i stylistyką. Drwią z uczciwie pracujących ludzi, nieustannie domagają się prezentów od firm, które stały się ich zakładnikami, a cały wysiłek ogranicza się w ich przypadku do przemieszczania się z jednej imprezy na drugą (często w grę wchodzą zagraniczne wyjazdy). Moralność, wykształcenie i fachową wiedzę mają za nic. O kim mowa? O blogerach AntyWeb. Kolejny już raz mieliśmy szansę przekonać się, z jak nikczemną grupą mamy do czynienia, a przyczynił się do tego Grzegorz Ułan.

Reklama

Jestem właśnie na konferencji Poczty Polskiej, wybaczcie drobne literówki, poprawię oczywiście jak już się podzielę z Wami, tym co tu usłyszałem. Zostałem zaproszony na nią przez Rzecznika Poczty, ale dojechałem na własny koszt metrem, dostałem kawę i ciastko i zamieniłem się w słuch:).

Cytat pochodzi z tekstu opublikowanego na jednym z najpopularniejszych blogów technologicznych w Polsce. W tych kilku zdaniach autor obnażył pogardę dla języka ojczystego oraz dla czytelników, dzięki którym zarabia pieniądze (z opublikowanych niedawno informacji wynika, iż są to stawki znacznie przekraczające średnią krajową). Jednocześnie obnosił się ze swoją roszczeniową postawą. Przemieszczał się metrem, dostał jedynie ciastko i kawę. Normalnemu człowiekowi zapewne by to wystarczyło. Blogerowi jednak zawsze mało.

Grzegorz Ułan pewnie liczył na to, że Poczta Polska wyśle po niego limuzynę lub helikopter, by mógł szybko i wygodnie dotrzeć na organizowane przez nich wydarzenie. Zapewne spodziewał się tam body sushi, alkoholu oraz prezentów. Tymczasem rzeczywistość okazała się brutalna: prezentacja nowych usług i produktów, przekazanie materiałów potrzebnych do pracy, podanie wielu istotnych informacji, które mogą mieć wpływ na rozwój PP oraz całego rynku. To przerosło blogera – zamiast zabawy, zderzył się z pracą.

Co to było? Moja wizja. Czego? Reakcji, z jaką moglibyśmy się zderzyć, gdyby Grzegorz na końcu cytowanego fragmentu nie umieścił dwóch znaków, a ściślej pisząc dwukropku i nawiasu zamkniętego, czyli popularnego i powszechnie używanego uśmieszku. Chociaż akapit ten został okraszony owym uśmieszkiem, to i tak wywołał zdziwienie, a nawet irytację niektórych Czytelników. Dali oni upust swoim emocjom w komentarzach. Zdanie napisane przez Grzegorza w reakcji na te wypowiedzi: Jakbym nie dodał uśmieszku to byście mnie chyba pogrzebali tu żywcem:) wcale nie jest przesadą – gdyby nie dał uśmieszku, to w Sieci mógłby się pojawić tekst podobny do tego, który zaprezentowałem przed momentem.

To, co działoby się w komentarzach, pewnie zdołałoby mnie zaskoczyć. Zapewniam, że nie jest to takie proste – przeczytałem już tyle groteskowych wpisów pod tekstami (różne miejsca, tematy i autorzy), że zyskałem znaczną odporność na twórczość tego typu. Jednocześnie nauczyłem się, by nie mówić, iż nic i nikt nie jest mnie już w stanie zadziwić – co kilka dni (czasem co kilka godzin) mam mocne podstawy do przecierania oczu ze zdumienia, głośnego śmiechu albo rzucenia siarczystym przekleństwem w stronę monitora. To wcale nie oznacza, że opowiadam się za cenzurowaniem komentarzy, ich usuwaniem czy banowaniem autorów – chcą, niech piszą. Zastanawiam się jednak, jaką można mieć z tego satysfakcję?

Grzegorz zażartował na początku wpisu, a jednocześnie odniósł się do tekstu, który dzień wcześniej pojawił się na AW. Dotyczył on tego, jak będziemy oznaczać niektóre materiały publikowane na AW. Ja się uśmiechnąłem podczas lektury, podejrzewam, że część Czytelników również. Innych mogło to nie bawić, ale czy to powód, by od razu pisać o łodziach podwodnych? Czy naprawdę poruszamy się w branży, w której wszystko trzeba pisać (i czytać) z pełną powagą? Swego czasu puściłem na AW kilka tekstów, w których pozwoliłem sobie na żarty i spotkałem się z falą krytyki – bo suchary, bo nie wiadomo o co chodzi, bo powinienem się leczyć. Dostało mi się nawet w tekście kolegi po fachu, który żartu nie zrozumiał. Wtedy zarzuciłem pomysł, bo stwierdziłem, że nie ma sensu dyskutować na temat czyjegoś poczucia humoru. Wpis Grzegorza oraz towarzyszące mu komentarze o limuzynach, przekonały mnie, że najlepiej w ogóle nie dowcipkować, bo potem trzeba się będzie z tego tłumaczyć.

Czy wspomniane komentarze są problemem? Wiele osób stwierdzi zapewne, że nie i wklei pod tym tekstem obrazek z tubką i napisem „maść na ból dupy”. Tymczasem wpisy doszukujące się dziury w całym szkodzą. Po pierwsze, odciągają dyskusję od wątku, jaki został poruszony w tekście i kierują ją na całkowicie inne tory. Nie ma problemu, gdy będzie to merytoryczna rozmowa na inny temat i wymienianie się ciekawymi informacjami oraz spostrzeżeniami. Ale kilkanaście czy nawet kilkadziesiąt komentarzy oderwanych od tematu przewodniego i nie wnoszących wiele do rozmowy, to już niepotrzebny bagaż. Po drugie, z owym bagażem ma problem zarówno autor, jak i Czytelnicy, którzy chcieliby się udzielać w sensownej dyskusji. Robi się śmietnik i trudno się w nim odnaleźć. Zamiast odpisywać na merytoryczne uwagi i pytania, autor skupia się na tłumaczeniu, że żartował i nie chciał wymuszać na organizatorze imprezy przejazdu limuzyną.

Reklama

Ten mechanizm nie odnosi się jedynie do żartów i poczucia humoru. Czasem wywiązuje się dyskusja na temat użytego słowa (bo pojawiło się takie, a przecież mogłoby być inne), konstrukcji zdania czy słynnych już literówek. Jeżeli pod moim tekstem pojawia się uwaga, że "zjadłem" literę lub przekręciłem jakiś wyraz, to zazwyczaj poprawiam błąd. Część Kolegów zachowuje się podobnie, inni machają na to ręką. Świetnie Wam znany Grzegorz Marczak nierzadko publikuje tekst okraszony masą literówek i nie zabiera się za ich poprawianie, gdy tylko pojawiają się pierwsze komentarze, że ma błędy. Czy owe literówki mnie drażnią? Czasem nawet bardzo. Czy będę o tym pisał w komentarzach? Nie. I nie dlatego, że to mój szef i boję się jego reakcji – po prostu wolę skupić się na przekazywanej treści. Gdyby w teście nie zgadzały się liczby, nazwiska, miejsca czy nazwy produktów, to pewnie napisałbym to w komentarzu albo przekazał mu informację innym kanałem. To błędy merytoryczne i lepiej się ich wystrzegać. Literówka to inna para kaloszy – zwłaszcza w wykonaniu Grzegorza ;)

Przyznam szczerze, iż sytuacja, w której muszę się trzy razy zastanowić, nim zażartuje w teście nie jest komfortowa, bo żart przestaje być śmieszny i nierzadko wypada z wpisu. Może i nie był zły, ale zawsze zapala się czerwona lampka i w głowie pojawia się pytanie: czy każdy zrozumie, że to żart? I pada odpowiedź: pewnie nie. Znowu pojawią się uwagi, wyrzuty, obelgi. Po co mi to? Przecież czas, który poświęciłbym na czytanie tych wpisów i odpowiadanie na nie, mogę spożytkować w znacznie przyjemniejszy sposób. To Internet – tu nie można się nudzić. Zresztą, co tam Internet – mam chomika, który robi świetne sztuczki i zawsze warto mu poświęcić chwilę. Niedawno kupiłem też puzzle, których jeszcze nie odpakowałem. Jest również opcja picia piwa/wina i patrzenia na spadające z drzew liście albo maszyny buszujące na terenie pobliskiej kopalni. Tyle możliwości, a ja mam tłumaczyć komuś swój żart? Albo, co zakrawa już na groteskę, tłumaczyć się przed kimś, kto tego żartu nie zrozumiał? Niedoczekanie.

Reklama

PS Jako bloger dostaję od zaprzyjaźnionej firmy wielkie tubki przytoczonej we wpisie maści, więc dziękuję za dodatkowe opakowania w komentarzach ;)
PS2 To był < żart/>

Źródło grafiki: stoffersgroup.com

Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu

Reklama