Felietony

1200 kilometrów rowerem elektrycznym. Innego już nie chcę

Jakub Szczęsny
1200 kilometrów rowerem elektrycznym. Innego już nie chcę
69

Z rowerami lubiłem się zawsze - był to taki środek transportu osobistego, który jednocześnie mnie cieszył i nie kolidował ze schorzeniami na które nie mam wpływu, a jednak poważnie wpływają m. in. na wydolność. Nagle pojawił się on: rower elektryczny. W sam raz na wysokie ceny paliw i inflację.

Gdybym dzisiaj musiał zalewać maszynę, która kiedyś stanowiła pierwszy wybór (następnie stała się projektem w stylu: neverending story) - byłbym grubo niezadowolony. W mieście paliła "ile wlejesz" i człowieka po prostu bolało: nawet LPG. Wtem, pojawił się rower elektryczny (o którym pisałem na Antywebie bardzo wiele) i postanowiłem, że właśnie to będzie pierwszy środek transportu: i do pracy i na zakupy. Ja i tak nie kupuję dużo w sklepach, nie mam takiego nawyku. Jeżeli muszę takowe zrobić - po prostu są mi one przywożone.

Rower elektryczny to trochę oszustwo i "nie-oszustwo". Jest idealny, jak chcesz się przejechać do pracy w ładnej koszuli, po prysznicu i nie wpaść spocony do biura w bardzo ciepły dzień. Ustawiasz wysoko wspomaganie, albo (jak w moim przypadku) używasz manetki przyspieszenia. Wpadasz do pracy, podłączasz rower pod ładowarkę i do końca pracy w biurze pojazd będzie gotowy na kolejne kilometry. Ale jak chcesz, możesz się zmęczyć. W moim przypadku wystarczy ustawić wspomaganie nisko (lub spróbować jazdy bez, ale to mordęga): rower waży jakieś 40 kilogramów. Jedzie po śniegu, świetnie pokonuje nierówności, krawężniki i progi zwalniające.

Daleko nie pojedzie

Ze względu na masę, maksimum co udało mi się osiągnąć przy spokojnej jeździe na niskim wspomaganiu, to 35 kilometrów. To nie jest wiele, ale i tak czuć w nogach - głównie przez ogólną masę roweru. Po takim dystansie rower bezceremonialnie się wyłącza i każe się odholować do ładowarki. Wtedy nie masz wyjścia, dalsza jazdę przez grube opony i duży ciężar samego pojazdu możesz sobie odpuścić. Ale można go podprowadzić, co praktykuję.

Jazda w trybie w pełni elektrycznym to jakieś 15 kilometrów zabawy. Potem jest dokładnie to samo co w powyższym akapicie. Hulajnogom zdecydowanie ustępuje: te potrafią jeździć naprawdę daleko. Ale nie zjadą z krawężnika, nie pokonają nierówności - nawet te "terenowe" modele mają problem. Małe koła to zdecydowana wada, która wynika wprost ze specyfiki konstrukcji takie pojazdu.

Za to naładowanie takiego roweru kosztuje dosłownie grosze. Nie martwisz się tak bardzo cenami paliwa - na stacji benzynowej meldujesz się tylko wtedy, gdy zabraknie Ci alkoholu lub papierosów. To całkiem fajne uczucie, naprawdę. Oczywiście nie jest to środek pogody na każdą pogodę - tym bardziej, że nie mam błotników - a dosztukowanie według Decathlonu jest trudne. U producenta takie gadżety są cenowo nieprzystępne, więc gdy jest mokro: na plecach mam ślad świadczący o tym, że jeździłem rowerem. Nieprzyjemne, nie polecam.

Po osiągnięciu takiego przebiegu czuję też, że bateria nie jest już tak wytrzymała jak kiedyś. Nie wiem, czy nie dobiło jej to że jeździłem tym rowerem nawet w bardzo mocnym mrozie (-15 stopni). Wtedy czuć było, że nie tylko rower zbiera się wolniej, ale i możliwości maszyny bardzo maleją. Pewnie nie powinienem wyciągać go w taki mróz, ale uznałem że to dobry pomysł. Niekoniecznie jestem dumny z tej niefrasobliwości.

Dumny natomiast jestem z tego, że gdzie bym się nie pojawił - wzbudzam zainteresowanie. Dzieciaki się oglądają za tym rowerem i pytają, czy fajnie się jeździ. Ludzie schodzą mi z drogi, bo obawiają się tego dzika na kołach, który wygląda naprawdę dostojnie. Opony z wysokim bieżnikiem powodują, że naprawdę mocno go słychać gdy jedzie - to nie jest jakaś szczególna zaleta, ale w sumie to lubię. Na światłach rowerzyści pytają o model, gdzie można kupić, jak daleko pojedzie i czy jest wygodny. Owszem, jest wygody - ale cholernie ciężki.

Fajne jest to, że możesz sobie go złożyć w "kosteczkę" i zabrać go do pociągu lub samochodu. Obydwie rzeczy polecam. W pierwszym przypadku konduktor oznajmił mi, że skoro go złożyłem - mógłbym go wziąć jako bagaż. Dopłacenie 7 złotych do biletu na pociąg nie jest dla mnie problemem, więc uznałem że już nie będę uprawiał takiej "cebuli". Zmieści się do każdego samochodu segmentu D w bagażniku, więc jest niezłą opcją na wyjazd do głuszy, gdzie można wypróbować realne możliwości jazdy w trudnym terenie. Jest pod tym względem naprawdę niezrównany.

Szerokie koła powodują, że jest to naprawdę bardzo stabilny środek transportu. Upadek z niego boli tak samo jak z roweru: raz przed samymi światłami koła złapały śliską powierzchnię i maszyna wyrzuciła mnie przez kierownicę. Za drugim padłem... w garażu. Gdy zjechałem do środka, rower również nie polubił się ze śliską posadzką i tutaj bolało mocniej. Mimo trzech miesięcy od tego incydentu, czasami boli mnie prawe kolano które oberwało najmocniej.

W mieście wszędzie szybciej niż auto

Rzeszów 8 lat temu był słabo zakorkowanym miastem. Dzisiaj, ze względu na przyrost mieszkańców (i aut), można powiedzieć że jest średnio i to wcale nie jest super. Doskonała moim skromnym zdaniem infrastruktura rowerowa powoduje, że masz ogromne szanse pojawić się w danej lokalizacji szybciej niż auto startujące z Tobą z tego samego miejsca. Nie będziesz stał w korkach, ewentualnie powstrzymają Cię światła na przejazdach dla rowerów. To niesamowite, że taki niepozorny środek transportu ma aż takie możliwości. Jednak o kilku rzeczach trzeba wspomnieć.

Uważam, że OC dla rowerzysty powinno być standardem. W przypadku akurat TEGO roweru jest już w mojej opinii obowiązkiem. Masa tego środka transportu powoduje, że jak w końcu pieszy wlezie mi przed rower na tyle bezmyślnie, że kolizja będzie nieunikniona (to się nie zdarzyło, bo staram się myśleć za innych), wyląduje w szpitalu z ciężkimi obrażeniami. Mnie może stać się niewiele, ale ten rower zdecydowanie jest pociskiem na ścieżce / trakcie dla pieszych i rowerów. To samo z autami - spotkanie z samochodem to gwarantowane wgniecenia, rysy i wybite szyby.

Doceniam także to, że po zimie gdy łańcuch po prostu przerdzewiał z powodu soli sypanej na chodniki i wilgoci i w końcu się urwał, mogłem dojechać na samym silniku elektrycznym (w kole, ha!) do serwisu, który za chwilę założył nowy napęd nożny i znowu można było katować tę maszynę. Sporo przebojów było z przebitą dętką: w rowerze są zainstalowane stalowe felgi (tak!) - a poza tym dobranie dętki było trudne. Musiałem taką kupić w sklepie internetowym za stówkę: opony w rowerze są niestandardowe jak na taki pojazd i trzeba o tym pamiętać.

Mimo wszystko, nie zamieniłbym się na żadną inną maszynę. Jest naprawdę dobrze. Obawiam się jednak, że gdy bateria w końcu ostatecznie wyzionie ducha, będzie bolało. Już sprawdzałem koszt nowej. Prawie 2 tysiące. Auć.

Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu