Pierwsza część rebootu serii dwuwymiarowych platformówek jest jedną z moich ulubionych gier na Xboksa 360. Tamten slasher był niemalże idealny. Miał ś...
Pierwsza część rebootu serii dwuwymiarowych platformówek jest jedną z moich ulubionych gier na Xboksa 360. Tamten slasher był niemalże idealny. Miał świetną historię, piękny świat i bardzo dobry model bicia się po mordzie z potworami. Po "przeciekniętnej" ocenie z magazynu Edge - 4/10 - obawiałem się najgorszego. Czyżby Castlevania: Lords of Shadow 2 miała mnie zawieść?
Moja miłość do pierwszej części nie jest przesadzona. Grę sprowadziłem z Wielkiej Brytanii (bo taniej!) i pamiętam, że nie mogłem się od niej oderwać przez dobry tydzień. A był to okres, kiedy na granie miałem mnóstwo czasu. Pierwsza część Lords of Shadow wyglądała tak ślicznie, że lokację świątynia Pana do dzisiaj uważam za jedną z najładniejszych w historii gier. Scenariusz był dobrze napisany, bo tytuł wciągał niesamowicie i intrygował kolejnymi zwrotami akcji. Do tego mieliśmy ciekawe postacie z dobrze podłożonymi głosami. W kwestii samej rozgrywki był to po prostu kawał solidnego slashera, który mnie, jako laika gatunku, ale i gracza lubiącego trudne gry, traktował nierówno, ale sprawiedliwie. Nieraz szło gładko jak po maśle, innym razem powtarzałem fragmenty gry po kilka, kilkanaście razy. Skończyło się na tym, że przeszedłem ją na wszystkich poziomach trudności, znalazłem wszystkie sekrety i pokonałem prawie wszystkie dodatkowe wyzwania. Po tak wysoko postawionej poprzeczce spodziewałem się, że sequel będzie przynajmniej tak samo dobry.
W Lords of Shadow 2 nie jesteśmy już Gabrielem Belmontem. Tutaj dla odmiany wcielamy się w rolę Drakuli, co dodaje całości smaku. Często będziemy spijać krew z pokonanych przeciwników (a nie odprawiać egzorcyzmy), dużo przejść otworzymy wgryzając się w swój nadgarstek i upuszczając do rynienki sporo juchy. Nic dziwnego, że gra dostała rating PEGI 18 - jest brutalna jak diabli i to mi się podoba. Nasz piękny (tak, słyszałem, jak moja kobieta wzdychała do telewizora) książę ciemności marzy o tym, żeby raz na zawsze zejść z ziemskiego padołu i zakończyć swój nieśmiertelny żywot. Z pomocą przychodzi mu jego stary "przyjaciel", Zobek, który obiecuje Drakuli ulżyć jego niedoli w zamian za pomoc w kolejnej misji ratowania ludzkości. Szatan znowu zbiera sługi na świecie i raz jeszcze dąży do jego zagłady. Jedyną istotą zdolną go powstrzymać jest oczywiście Drakula. Nie mamy wyboru i musimy zaufać Zobkowi, choć ten już raz wbił nam nóż w plecy. Czy wspomniałem już, że Castlevania: Lords of Shadow 2 dzieje się w czasach mniej więcej współczesnych? No właśnie. To jeden z największych jej mankamentów.
Uniwersum Castlevanii to alternatywna rzeczywistość oderwana od naszego świata, choć dużo czerpie z naszej kultury. Współczesność tam wygląda więc nieco inaczej niż u mnie za oknem. Na fundamentach zamku, który od setek lat był domem Drakuli, powstała metropolia w dalszym ciągu wykorzystująca jego fragmenty. Twór to naprawdę fantastyczny i można było to świetnie wykorzystać w grze. Rzeczywiście, na concept artach metropolia prezentuje się imponująco. Niestety, w rzeczywistości jest znacznie gorzej. Zawiodły dwa najistotniejsze czynniki. Po pierwsze, projekty poziomów są tragiczne. Rozkład pomieszczeń jest do bani, a do tego dochodzi fakt, że cały czas znajdujemy się w obrębie jednej, dużej lokacji (zrezygnowano z podziału na etapy), którą ciężko ułożyć sobie w głowie w jakąś spójną całość. Po drugie, otoczenie jest naprawdę brzydkie. Ciągle te same obiekty i brzydkie tekstury. Dziwny miks gotycko-industrialny to klimat, za którym nie przepadam, bo kojarzy mi się z tanimi produkcjami. Tutaj też wyszło tanio i w moim odczuciu estetycznie źle. Graficznie wygląda to jak z początku generacji. Kiedy stoimy w miejscu i nie ruszamy kamerą, wszystko jest okej. Nawet święcące się jak psu jaja marmurowe posadzki potrafią oszukać gracza i wtedy myślimy sobie "wow, ale fajny efekt graficzny". Niestety czar pryska, kiedy tylko pojawia się dynamika. Osobie skupionej na grze może być trudno to wychwycić, ale obserwator z boku zaraz zauważy, że podczas ruchu na ekranie pojawia się olbrzymia pikseloza. Tak jakby gra miała rozdzielczość 360p. Tragedia. I nie mówcie mi, że to wina przestarzałej infrastruktury Xboksa, bo takie Halo 4 wygląda prześlicznie.
Misja, którą zleca nam Zobek, polega na wyeliminowaniu akolitów Szatana. Pierwszy z nich skrywa się w siedzibie koncernu farmaceutycznego. Gdy docieramy na miejsce, okazuje się, że producent tabletek zdywersyfikował swoją działalność i wprowadził nowy produkt na rynek - trujący gaz przemieniający ofiary w krwiożercze bestie. Metropolię opanowują potwory z piekła rodem, a Drakula wybiera się na poszukiwanie antidotum, choć wszystko nieuchronnie zmierza w stronę bezpośredniego starcia z Panem Ciemności. Podobne historie widziałem już nie raz, mocno to wszystko trąci horrorem klasy B. Castlevania: Lords of Shadow 2 jest obdarta z klimatu i to tylko cień poprzednika. Na szczęście ratują ją reminescencje głównego bohatera, który egzystuje jakby w rozerwaniu pomiędzy dwoma światami. To ciekawy wątek, ale przedstawiony w zagmatwany sposób. Drakulę często atakują wspomnienia, które wydają mu się rzeczywistością. Na mapie metropolii znajdują się nawet specjalne portale, które przeniosą nas do zamku w stanie takim, jak za czasów świetności. Wszystkie fragmenty gry rozgrywane w nim są lepsze niż te podczas rzeczywistego biegu wydarzeń, ale i tak poziomy są klasę za pierwszą częścią Lords of Shadow. Wykorzystany tutaj zabieg nie jest absolutnie niczym nowym. Ot bohater z amnezją napotyka problem, którego nie może rozwiązać i nagle przypomina mu się, że kiedyś był silniejszy. Żeby zdobyć nową moc, musimy odegrać scenkę z przeszłości. Do tego stary zamek "czuje", że książę ciemności chce go opuścić, to znaczy porzucić swoją rolę i zostać unicestwionym raz na zawsze. Dlatego zamiast swobodnie sobie hasać po własnych włościach, będziemy musieli zmagać się ze sługami opanowanymi przez szaleństwo krwi, "opiekuńczego" ducha zamku, który nie pozwala nam na odejście.
Sam fakt, że nowa Castlevania dzieje się w dwóch rzeczywistościach na raz i możemy między nimi swobodnie lawirować spowodował, że straciłem dobrą godzinę kręcąc się w kółko. Na zmianę przechodziłem to do metropolii, to do zamku, bo nie wiedziałem, gdzie znajduje się mój obecny cel. To wina projektantów. Czasami naprawdę nie wiadomo gdzie iść, bo przejście jest dobrze zakamuflowane, a do celu prowadzi tylko jedna droga. Co z tego, że na mini-mapie pojawia się strzałka (swoją drogą tak mało czytelna, że niejednokrotnie musiałem wstawać z kanapy i podchodzić do telewizora), skoro pokazuje tylko kierunek, w jakim mamy się udać, a to nie zawsze wystarcza. Często i gęsto będziemy skakać po filarach, gzymsach, żyrandolach. Przypomina się Prince of Persia, choć ten element był obecny już w poprzedniej części i tutaj znowu wypadł nieźle. Drakula dostaje za to inne interesujące moce. Z największym zdziwieniem z mojej strony spotkała się umiejętność przemiany w... szczura. Tak, jeśli jeszcze nie wiecie, to wampiry potrafią przyjmować postać stworzeń nocy... szczurów! Domyślam się, że zaprojektowanie modelu poruszania się nietoperzem wymagałoby więcej wysiłku i nakładów, ale kurde, z takim budżetem? Jako szczur, a w zasadzie banda szczurów, w której każdy gryzoń symbolizuje jeden punkt życia, możemy się przedostać w różne miejsce zupełnie niezauważenie. Czasami będziemy biegać szybami wentylacyjnymi, przegryzać kable i rzucać się samobójczo na łopatki wentylatorów. Mimo początkowego odczucia absurdu, całkiem podobał mi się ten motyw. Inną, zupełnie nową zdolnością jest możliwość wypuszczenia chmary nietoperzy, które odciągają uwagę przeciwnika. To z kolei wprowadza do gry elementy skradanki. Bywają sytuacje kiedy trzeba omotać jednego wroga, żeby drugi poszedł mu pomóc, a my w tym czasie przekradamy się za ich plecami, albo korzystamy z kolejnej super-mocy, opętania. Ubezwłasnowolniony przeciwnik porusza się jak po mocnej imprezie i wykrwawia na śmierć w drastycznym tempie, ale to zawsze wystarcza, żeby podejść do czytnika gałki ocznej i otworzyć niedostępne pomieszczenie.
Castlevania: Lords of Shadow 2 to przede wszystkim slasher i ten element rozgrywki wypada bardzo dobrze. System walki wygląda identycznie jak w pierwowzorze, mamy dokładnie te same ruchy aktywowane tymi samymi przyciskami, no może kilka nowych "specjali". Możliwość ładowania krzyżo-bicza energią światła lub chaosu zastąpiono dwoma nowymi broniami - świetlistym mieczem, który leczy Drakulę i zamraża przeciwników oraz rękawicami chaosu, które są zdolne do przebijania pancerza przeciwników i miotania kul ognia. Jedno i drugie daje poczuć moc w łapach, a ponadto standardowa broń, diabelski bicz chaosu, również potrafi siać popłoch. Przeciwnicy z początku mogą być wymagający, ale jeżeli nauczymy się dobrze synchronizować bloki i unikać nieblokowalnych ciosów, to nie powinni stanowić większego problemu. Inna sprawa ma się z bossami, ale oni zostali potraktowani standardowo dla gatunku. Jeśli znajdziemy ich słaby punkt albo szczególny sposób na pokonanie, powinno pójść z górki. Niestety twórcy nie wykazali się pomysłowością i w tej części żaden z szefów nie robi większego wrażenia, no może poza Toy Makerem, którego spotkanie jest jednym z ciekawszych fragmentów gry. Znowu coś wyszło słabiej niż poprzednio.
Bardzo chciałem, żeby Castlevania: LoS 2 była tak dobra jak poprzedniczka. Z żalem przyznaję, że zostałem zawiedziony. Nie dziwię się, że w zwiastunie z okazji premiery tak umiejętnie poskładano sceny, że nie widać ani jednego współczesnego elementu. Przeniesienie serii w, powiedzmy, obecne realia wyszło beznadziejnie i na pewno twórcy oberwą za to od krytyków jeszcze nie raz. W dodatku nowa Castlevania wygląda słabo i ma beznadziejnie zaprojektowane poziomy. To tylko cień poprzedniej gry. Pobić się można, bo to całkiem przyjemne, ale po co? Lepiej odpalić pierwsze Lords of Shadow i ukończyć je po raz n-ty.
Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu