VOD

Rebel Moon: Dziecko ognia – recenzja. Bieda Gwiezdne Wojny od Nefliksa

Patryk Koncewicz
Rebel Moon: Dziecko ognia – recenzja. Bieda Gwiezdne Wojny od Nefliksa
25

Od dziś na Netflix możecie oglądać nowe uniwersum Zacka Snydera. Czy warto dać szanse Rebel Moon?

„Czy możemy mieć Gwiezdne Wojny w domu” – pomyślał syn Zacka Snydera. „Nie, zrobię coś lepszego!” – odpowiedział reżyser.

No dobra, wcale tak nie było, bo plany nakręcenia własnej kosmicznej sagi pojawiły się u Snydera ponoć jeszcze za czasów studenckich, ale nawiązanie do tego memicznego tekstu nie jest przypadkowe, bo Rebel Moon to nic innego, jak tylko koląca w oczy próba stworzenia nowej marki na plecach już istniejących dzieł, a nierzadko wręcz kopiowanie konkretnych scen kina sci-fi. Zack Snyder chciał stworzyć Gwiezdne Wojny dla dorosłych – dojrzałe kino, pełne wartościowych postaci i przejmujących motywów. Skończyło się tak, że widzowie na sali podczas przedpremierowego pokazu częściej wybuchali niedowierzającym śmiechem, niż wydawali z siebie odgłosy przejęcia. Dlaczego? Już spieszę z wyjaśnieniem.

Wszystkie motywy kina sci-fi w jednym filmie

Są takie marki, które jakiś cudem wstrzeliły się w oczekiwania i gusta społeczeństwa tak mocno, że ich twórcy mogą być pewni mocnej pozycji w kulturze popularnej i odcinać od nich kupony przez dziesięciolecia. Tak jest z Gwiezdnymi Wojnami, tak jest z Władcą Pierścieni i zapewne mógłby w tym miejscu wymienić jeszcze kilka innych kultowych dzieł, ale nie o to chodzi. Sęk bowiem w tym, że Zack Snyder też zapragnął mieć w swym portfolio dzieło kultowe, jednak jak to zwykle w przypadku tego reżysera bywa, nieco przekombinował.

Rebel Moon: Dziecko ognia to pierwsza część nowej – i w pełni autorskiej! – serii filmów Zacka Snydera, stworzona we współpracy z Netflixem teoretycznie bez osadzania jej na już istniejących powieściach czy filmach. Teoretycznie, bo Rebel Moon czerpie garściami z dorobku kina, jednak w taki sposób, że momentami jest to wręcz nachalne. Miało być świeżo, miało być poważnie, miało być dojrzale i w końcu – miało być widowiskowo. Niestety tylko jedno z tych założeń udało się zrealizować. I to w zasadzie tylko połowicznie…

Złe imperium, szlachetni rebelianci. Czekaj, gdzieś to już widziałem…

Rebel Moon: Dziecko ognia wita widza pozornie idylliczną planetą, zamieszkałą przez poczciwych rolników, starających się w obliczu galaktycznych wojen nie wadzić nikomu i zapewnić byt członkom swojej społeczności. Jak to jednak zwykle w takich filmach bywa (tu znów siłą rzeczy puszczam oko do fanów Star Wars), to właśnie oni na swojej skórze muszą odczuć piętno uzurpatora, który nie będąc zupełnie oryginalnym, pragnie podporządkować sobie ogniem i blasterem układy całej galaktyki. To właśnie gdzieś na rubieżach tejże galaktyki, na ubogiej w surowce planecie poznajemy Korę – charyzmatyczną buntowniczkę z mroczną przeszłością, która od wojny za wszelką cenę stroni, a do której wojna jak na złość nieustannie wraca.

Dzieje się tak dlatego, że imperator usilnie potrzebuje zapasów dla wojska, a oddelegowane do egzekwowania jego rozkazów oddziały wysysają życie z napadniętych wiosek niczym kleszcz. Przewodzi im w imieniu naczelnego dowódcy niejaki Atticus Noble – postać z potencjałem, który ulatuje z każdą kolejną minutą na ekranie. Snyder postanowił bowiem w roli głównego „złego” (przynajmniej w tej konkretnej części) umieścić kreację przerysowanej postaci przypominającą w połowie porucznika KGB, a w połowie SS-mana – i mówię tu nie tylko o zachowaniu, ale także o walorach wizualnych.

Najazd Atticusa na rolniczą wioskę sprawia, że sytuacja przybiera nieoczekiwany obrót, a bohaterowie pod przywództwem Kory w wyniku nadużycia władzy przez oddziały imperatora decydują się na stawienie zbrojnego oporu. Sęk w tym, że nie bardzo komu jest ten opór stawiać, bo zdolnych do utrzymania broni w wiosce jest zaledwie garstka, dlatego przed podjęciem walki należy… zebrać drużynę. Tak oto zaczyna się jedna z najbardziej pokracznych wojaży kosmicznych, jakie miałem okazję oglądać.

Bohaterowie z przypadku, których ciężko polubić

Bezpośrednio od Atticusa można przejść do jednego z głównych problemów Rebel Moon, czyli przesady i przerysowania. Zack Snyder chciał zapewne – taką mam nadzieję – stworzyć kino wyraziste, ale wyszła z tego niezła groteska. Przerysowanie i pompatyczność wątków nijak się ma do faktycznej sytuacji przedstawianej na ekranie i choć w założeniu w głowie reżysera być może wyglądało to ultrapoważnie, to w rzeczywistości tęgie miny postaci i ich sztuczne dialogi budzą dyskomfort i rozbawienie, a zakładam, że nie taki miał być cel.

Skoro już przy bohaterach jesteśmy, to zostańmy tutaj na chwilę, bo jest to naprawdę szalona gromadka. Motyw zbierania drużyny to chyba jeden z najbardziej przeoranych elementów kina przygodowego i wbrew pozorom całkiem trudno przedstawić to w oryginalny sposób. Niestety Snyderowi się to nie udało, a rozciągnięte na niemalże cały film poszukiwania odpowiednich członków załogi są po pierwsze absurdalne już z samego założenia – wszakże ta garstka osób ma powstrzymać całe garnizony wroga – a po drugie ciężkie w odbiorze dla widza, bo reżyser skacze ze scenerii do scenerii, z gatunku na gatunek, raz zabierając nas do środowiska rodem z Conana Barbarzyńcy, by chwilę później nieoczekiwanie pędzić już między uliczkami cyberpunkowego miasta.

Skupiam się tak mocno na kwestii doboru ekipy bohaterów, bo ten nieco ponad dwugodzinny film jest właściwie tylko o tym, więc skoro już Snyder postanowił tak wiele czasu poświecić na „poszukiwania” to mógł chociaż zadbać o przygotowanie wiarygodnej historii, która jakkolwiek emocjonalnie połączy widza z tą bandą przypadkowych kosmicznych buntowników. Tymczasem Rebel Moon tylko pokrótce rzuca pare zdań o tym kim członkowie bandy są, po czym przechodzi do sekwencji ratowania ich z opresji, co powtarza się – w nieco innych realiach gatunkowych – aż 4 razy!

Brutalność bez brutalności i sceny żywcem wyjęte z Gwiezdnych Wojen

Nie ma dobrego blockbustera science fiction bez widowiskowych scen akcji – zwłaszcza jeśli ten film chce konkurować z takimi ikonami, jak Gwiezdne Wojny. Jak to wygląda w przypadku Rebel Moon? Cóż, reżyser znany jest ze swojego wyjątkowo… artystycznego podejścia do filmów i to faktycznie widać w niektórych momentach w postaci kakofonii barw i miłych dla oka krajobrazów, jednak dynamika scen batalistycznych jest dość dziwna. Miało być dojrzale i poważnie więc przynajmniej na tym podłożu oczekiwałem fajerwerków – co się okazało? A no to, że Snyder chyba do końca nie chciał pokazać brutalności i przemocy, bo już więcej doszukać się jej można w – bądź co bądź family friendly – Gwiezdnych Wojnach. Kadrowanie zostało dostosowane w taki sposób, by zbyt dużo tej przemocy nie ukazywać, więc jest ona raczej metaforyczna niż dosłowna, a same sekwencje strzelanin czy walk wręcz ani na moment nie wywołały u mnie efektu „wow”.

Sprawne oko wychwyci zaś wspomniane wcześniej nawiązania – a być może nawet bezczelne kalki – do kultowych scen pojedynków z Gwiezdnych Wojen, co dla kogoś być może będzie miłym akcentem, ale dla mnie było to niczym innym jak tylko perfidnym skopiowaniem pomysłu.

Najgorsze jest to, że przed nami kolejna część...

Rebel Moon boryka się jednak przede wszystkim z problemami sięgającymi samego scenariusza. Kolejna historia konfliktu między dysponującym miażdżącymi siłami imperium, a uciemiężonymi mieszkańcami galaktycznych rubieży, którzy zmuszeni są dołączyć do ruchu oporo, jest już po prostu trudna do przełknięcia. Niewiele trzyma się najnowszym filmie Snydera kupy, a kolejnym wydarzeniom w filmie brakuje naturalnego łącznika, jakiegoś pomostu, który uzasadniałby przed widzem taki, a nie inny sposób prowadzenia fabuły.

Niestety Rebel Moon pełen jest uproszczeń, dróg na skróty i traktowania widza jak dziecko, a w połączeniu z nadmiernym opieraniu się na utartych motywach oraz braku więzi z bladymi i niewyrazistymi bohaterami sprawia to, że otrzymujemy totalnego przeciętniaka, który z karty hollywodzkiego pamiętnika zostanie wymazany bardzo szybko.

Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu