Felietony

Wygram w totka i zostanę wielkim polskim inwestorem...

Maciej Sikorski
Wygram w totka i zostanę wielkim polskim inwestorem...
Reklama

Dolina Krzemowa nad Wisłą to hasło, które funkcjonuje już raczej w kategoriach żartu (patrz Innowrocław) - taki twór u nas nie powstanie. Po pierwsze, jest to raczej niemożliwe, po drugie, niepotrzebne - nie ma sensu na siłę mnożyć bytów. Zwłaszcza, gdy jest się technologicznym karłem. Startupy mogą sobie radzić bez rodzimego Silicon Valley, ruszą z pomysłem na międzynarodowy rynek bez oglądania się na swoje podwórko. Do tego potrzebne są jednak pieniądze. Duże pieniądze. I tu zaczyna się problem.

Polskie startupy, rodzima scena startupowa, rozwijają się ponoć przyzwoicie. Może i nie jesteśmy drugim Izraelem, ale interes się kręci. Zdarzają się wpadki i niedociągnięcia, nie brakuje nieprzyjemnych sytuacji, lecz te pojawiają się wszędzie, nie jest to jakaś polska specjalność. Jednocześnie coraz więcej osób rozumie, że firmę budować trzeba globalnie, że polski czy nawet europejski rynek to za mało: jeżeli chcesz być wielki, musisz istnieć na Starym Kontynencie, w USA, Azji, a niebawem także w Afryce. Jednak aby tam dotrzeć, potrzebna jest kasa. A tę, przynajmniej na początku, najlepiej pozyskać w swoim kraju. Sęk w tym, że u nas dostępne pieniądze są raczej skromne.

Reklama

Dlaczego nie mamy jednorożców?

Przeczytałem wczoraj wywiad z Piotrem Wilamem - współtwórcą Onetu i funduszu Innovation Nest, człowiekiem instytucją na polskiej scenie startupowej. Rozmowa dotyczyła właśnie startupów, inwestorów, pieniędzy, rozwoju. Pojawiło się m.in. pytanie o to, dlaczego w Polsce nie powstają jednorożce, czyli firmy wyceniane na przynajmniej miliard dolarów. Z odpowiedzi dowiadujemy się, że jeden powstał (Allegro), a barierą dla kolejnych jest rozmiar naszego rynku:

Nazywam to „klątwą 38 milionów”. Rynek polski jest za mały, by pozyskać duże pieniądze na stworzenie świetnego produktu, a z drugiej strony nie zmusza do szybkiego wychodzenia za granicę. Tymczasem chcąc szybko rozwijać produkt technologiczny, firmy z małych państw od razu muszą myśleć globalnie.

Liczba mieszkańców Polski – 38 milionów – może być myląca. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że mamy duży rynek. Ale gdy pomnożymy jego liczebność przez PKB na głowę obywatela, okaże się, że wcale nie. Przez to wielu technologicznych projektów nie jesteśmy w stanie rozwijać lokalnie. Widziałem szereg innowacyjnych przedsięwzięć, które równolegle powstawały w Polsce i Stanach Zjednoczonych. U nas firmy, które je opracowały, po dwóch latach walczyły o przeżycie. Za oceanem dysponowały wielomilionowym kapitałem na rozwój i były na dobrej drodze do stania się gigantami.[źródło]

Trzeba zatem myśleć globalnie. Nie można skupiać się tylko na Polsce czy Europie Środkowo-Wschodniej, jeśli chcesz stworzyć coś dużego lub przynajmniej coś, co przetrwa, musisz wyjść poza te granice. Do tego potrzebna jest jednak kasa, o czym mówi sam Wilam. Dowodów nie trzeba daleko szukać - niejednokrotnie pisałem o wielkiej wycenie niektórych startupów, sięgają one kilku, kilkunastu, czasem nawet kilkudziesięciu miliardów dolarów, ale często zapomina się o tym, że w te firmy zainwestowano już miliardy dolarów. Niedawno głośno było tym, że Snapchat w ostatniej rundzie finansowania pozyskał 1,8 mld dolarów. Przecież tyle warte są wielkie polskie firmy stanowiące fundament rodzimej gospodarki.

Tych miliardów polskie startupy nie pozyskają u siebie, to pewne. Za mały kraj, za mało inwestorów, są zbyt biedni. Nadal jesteśmy krajem na dorobku, a nie mocarstwem (tym ostatnim nigdy nie będziemy i lepiej, by wszyscy to zrozumieli). Wielką kasę można już zbierać globalnie, bo w takiej skali firmy mają działać. Od czegoś trzeba jednak zacząć, trudno ruszyć po pieniądze do USA czy Chin z pustym portfelem.

Polskie startupy nie mogą liczyć na wiele

Myśląc o kasie, jaką mogą "ugrać" polskie startupy nad Wisłą, patrzyłem na ostatni akapit przywołanego wywiadu, to prezentacja Innovation Nest:

Powstały przed pięcioma laty Innovation Nest zainwestował do tej pory około 20 mln złotych w 22 start-upy działające w modelu B2B. W poszczególne projekty inwestował od 50 tys. do 5 mln złotych. Cel? Pomóc lokalnym firmom wyrosnąć na globalnych graczy technologicznych.[źródło]

Reklama

Uwagę przyciągają liczby, zwłaszcza ta dotycząca kasy: 20 mln złotych. To kilka milionów dolarów. Te kilka milionów dolarów zgarnęło łącznie ponad 20 firm na przestrzeni pięciu lat. A mówimy o jednym z bardziej rozpoznawalnych funduszy w naszym kraju. Wczoraj wieczorem przeczytałem, że ktoś wygrał w totka ponad 30 mln złotych. Gdybym zgarnął wygraną, zapłacił podatek i postanowił zainwestować w startupy, to mógłbym się szybko stać wielkim graczem w tym biznesie. Przynajmniej na naszym podwórku. A to brzmi już trochę komiczne.

Nie twierdzę, że Innovation Nest nie wykonuje dobrze swojego zadania. Trzeba też podkreślić, że ich rola nie sprowadza się jedynie do dawania kasy - czasem równie ważny jest mentoring, kontakty i wskazanie kolejnych inwestorów. Nie zmienia to jednak faktu, że skala biznesu w porównaniu z tą globalną, o której mowa, jest wręcz śmieszna. Jak mają tu powstawać jednorożce, jeśli fundusz inwestycyjny przez pięć lat pompuje w startupy kilka milionów dolarów? Jak mamy porównywać szanse naszych przedsiebiorców z tymi z USA, którzy na dzień dobry zgarniają czasem spore fundusze?

Reklama

Nie napiszę, że polskie startupy blokuje w rozwoju jedynie brak kasy, to byłoby zbyt proste. Musi powstać odpowiedni ekosystem, rynek musi się oswoić z pojęciem startupu, potrzebni są specjalisci i przedsiębiorcy z otwartymi umysłami. Sytuacja zmienia się i poprawia, lecz to długotrwały proces. Zastanawiam się jednak, co będzie, gdy na tym polu dogonimy już bardziej rozwinięte kraje - młode firmy nadal będą mogły liczyć na wsparcie, które można nazwać... skromnym? Jeżeli tak, to podejrzewam, że jeszcze przez długie lata nie zobaczymy tu wysypu jednorożców.

Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu

Reklama