Polska komedia to idealny przykład rzeczy, która znacznie lepiej radziła sobie w siermiężnych czasach PRL-u. Nie było to zresztą przypadkowe, scenarzyści i reżyserzy garściami czerpali z absurdów, którymi system ekonomiczno-społeczny Polski Ludowej był wypełniony po brzegi. Przejście do gospodarki rynkowej dla całej branży filmowej było, podobnie jak i dla reszty kraju, terapią szokową, z której wielu twórców chyba nie do końca się wygrzebało. Jednocześnie upadek jednoznacznie złego systemu stępił ostrze satyry skierowanej przeciw rządzącym, a nowych twórców porwały hollywodzkie wzorce, które okazały się łatwe do przeniesienia na nasz grunt, ale nie dostarczyły produktów tej klasy, co wcześniej.
Polskie komedie, czyli gatunek wymarły?
W pierwszej kolejności warto by się zastanowić, czy jest coś takiego jak polska komedia. Czy ten gatunek w krajowym wykonaniu nabrał jakichś cech indywidualnych, niczym „Polska szkoła filmowa”, która przyniosła naszemu kinu kilka arcydzieł. Moim zdaniem w masie doskonałych polskich komedii, szczególnie z czasów PRL jak najbardziej znajdziemy element wspólny.
Moim zdaniem będzie to autoironia i wyśmiewanie naszych narodowych przywar i to czynione dość... bezceremonialnie. Czesi dla przykładu robią ze swoimi wadami podobnie, choć ich autoironia jest znacznie bardziej subtelna. Przy czym nie oznacza to, że któraś z tych dróg jest lepsza lub gorsza, polski charakterek zdecydowanie wymaga mocniejszego uderzenia satyrycznym młotkiem.
Wydaje się, że absurdy życia w PRL-u pozwalały twórcom łatwiej wyłapywać absurdy wspólne dla nas wszystkich. Zarówno twórcy, jak i widzowie po prostu wiedzieli, że nic nie działa tak, jak powinno i poza drobną grupą partyjnych kacyków nie specjalnie da się to legalnie przeskoczyć. Polska, naturalna przedsiębiorczość w takim systemie musiała przeradzać się w zwykłe cwaniactwo, a połączenie tego z naszym narodowym romantyzmem, graniczącym z oderwaniem od rzeczywistości oraz urzędniczą mentalnością pseudoelit dawało mieszankę wybuchową. Szczególną rolę w obnażaniu tego polskiego sosu odegrał tu indywidualny talent Stanisława Barei, którego następcy ciężko szukać wśród dzisiejszych reżyserów.
W czasach obecnych artyści znacznie bardziej oderwali się od normalnego życia, stąd znacznie mniej filmów celnie uderzających w świat, który widzimy wokół nas. Jeśli pojawiały się po 1989 r. jakieś udane tytuły to raczej jednostkowo. Udaną serię filmów komediowych udało się stworzyć chyba tylko Olafowi Lubaszence oraz Andrzej Saramonowiczowi. Z twórców, którzy pracowali w obu systemach, poziom udało utrzymać się tylko bardzo specyficznemu kinu Koterskiego. Największy zjazd zaliczył za to chyba Juliusz Machulski, który po „Killerach”, stracił całkowicie komediowe wyczucie.
Dobre polskie komedie, to w dużej mierze produkcje z XX wieku
Niestety, większość pozytywów ery post-PRL to, tak czy inaczej, końcówka zeszłego tysiąclecia i pierwsze parę lat nowego. Wydaje się, że zapaść kinematografii w latach 90-tych paradoksalnie utrzymała jeszcze nici łączące twórców komedii i zwykłych ludzi, a przerwało je ostatecznie uporządkowanie finansowania, które wprowadziło do powstania PISF w 2005 r. Od tego momentu na polskiej scenie filmowej zaczynają coraz bardziej królować, łatwe do marketingowego opchnięcia, bezpieczne, ale płytkie produkcje.
Ostatnie lata w omawianym gatunku to właśnie komercyjne „zwycięstwo” komedii romantycznej, czerpiącej garściami z hollywoodzkich szablonów. Poziom tych filmów bywa różny, niektóre pozwalają się nawet dobrze bawić, ale do produkcji którym można by przyznać odznakę "Dobrej polskiej komedii” brakuje im bardzo wiele. Wydaje się, że szkoła komedii polskiej w nakreślonym na początku artykułu znaczeniu już nie powróci, a dobre filmy nawiązujące poziomem będą trafiać się incydentalnie. Chyba, że pojawi się w końcu nowy Bareja, ale ja kandydata na to „stanowisko” nie widzę.
Dobre polskie komedie ery PRL
Komedie wyprodukowane w PRL to właściwie temat na książkę, ale postaram się wymienić najważniejszych twórców, którzy odcisnęli swoje piętno na charakterze tego gatunku w tamtych siermiężnych czasach. Zacząłbym tu od Sylwestra Chęcińskiego i jego serii z Kargulem i Pawlakiem. Historia dwu rodzin toczących ciągłą wojnę o mało ważne sprawy, walczących z urzędniczymi absurdami jest klasykiem, który bawi po dziś dzień. Czasy się zmieniły, ale sporo obśmianych tu polskich przywar, wręcz przeciwnie.
Kolejnym ważnym nazwiskiem będzie Tadeusz Chmielewski, którego część może kojarzyć z filmów „Ewa chce spać” czy „Gdzie jest generał”, ale każdy zna z „Jak rozpętałem II Wojnę Światową” i „Nie lubię poniedziałku”. Warto też dodać, że według scenariusza tego reżysera, w czasach post-PRL Jacek Bromski nakręcił bardzo sympatyczną komedię „U pana Boga za piecem”.
Tutaj dochodzimy do najważniejszego twórcy w historii polskiej komedii czy Stanisława Barei. Twórca, który w latach 60-tych zapisał się głośniej właściwie tylko „Żoną dla Australijczyka”, można powiedzieć, zdominował lat 70-te, poprawiając to jeszcze serialową ofensywą w latach 80-tych. Nielubiany przez środowisko filmowe kręci filmy, które nie starzeją się do dziś, pokazując zresztą, że absurdy środowiska biurokratyczno-urzędniczego są uniwersalne dla każdego systemu polityczno-gospodarczego, który je zbyt rozbuduje.
Dobre polskie komedie ery III RP
Końcówka lat 80-tych to zmiany społeczno-polityczne, które nie mogły nie zostać skomentowane przez filmowców. Klasycznymi komediami tego czasu były filmy Romana Załuski "Kogiel Mogiel” i "Kogiel Mogiel 2, czyli Galimatias”, które wyraźnie pokazywały już zmiany ekonomiczne, niezmiennie bawiąc się naszymi przywarami. Mirosław Bork dla telewizji stworzy niezapomnianego „Konsula”, a Janusz Kondratiuk ekranizuje scenariusz brata, pt. „Złote runo”.
Najbardziej znanymi filmami tego okresu będą jednak dwie części „Killera” oraz początkowa twórczość Olafa Lubaszenki, czyli „Chłopaki nie płaczą” i „Poranek kojota”. Z bardziej ambitnego kina zdecydowanie wyróżnia się twórczość Marka Koterskiego z serią o Adasiu Miauczyńskim. Kilka nierównych, choć generalnie dobrych komedii nakręcił też Jacek Bromski, „Dzieci i ryby” czy seria „U pana Boga za...” to zabawne i niegłupie filmy. Na zupełnie osobny akapit zasługuje słodko-gorzki film Kazimierza Kutza „Pułkownik Kwiatkowski”, umiejętnie mieszając przezabawną historię, z grozą nieuchronnego braku szczęśliwego zakończenia. Ta komedia zdecydowanie przerasta poziomem i głębią resztę filmów z tego okresu. Aczkolwiek trzeba pamiętać, że jeśli oczekujemy po prostu niezobowiązującej rozrywki, od tego filmu trzeba trzymać się z daleka.Która z komedii "made in Poland" z XXI wieku może uchodzić za dobrą?
Tutaj dochodzimy do ostatniego, najsmutniejszego okresu polskiej komedii. Królują tutaj tytuły tworzone na amerykańską modłę, z których większość jest praktycznie nie do odróżnienia. Kamieniem węgielnym pod tę modę, oprócz ustabilizowania producenckich finansów przez PISF, był chyba sukces „Nigdy w życiu” Zatorskiego. Film w tamtym czasie wręcz odświeżająco „hollywódzki”, ale spowodował nużący wysyp produkcji tego typu trwający po dziś dzień. Sukces ten wywołał też falę zupełnie żenujących produkcji tego typu, których cały pomysł zamykał się w prostackim skoku na kasę widzów. Symbolem reżyserów którzy polegli z kretesem w walce z tym niełatwym gatunkiem, można uznać autora najgorszych potworków tego typu, Patryka Vegę.
Czy z produkcji powstałych w ostatnich 10 - 15 latach coś szczególnie zapadło mi w pamięć? Ktoś mógłby podpowiedzieć „Wesele” Smarzowskiego, ale dla mnie nazywanie tego filmu nawet komediodramatem to nieporozumienie. Z filmów, które czymś się wyróżniły i były zabawne, wymieniłbym „Atak paniki”, „Cichą noc” i krótkometrażówkę „Fanatyk”. A przepraszam, zapomniałbym, nieustająco jestem fanem twórczości prymitywistycznej grupy filmowców ;) o nazwie Z.F. Skurcz... ale to już temat na zupełnie inny felieton.Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu