Biblioteka Netfliksa powiększyła się o kolejną polską produkcję – nie ma jednak powodów do dumy, bo Operacja: Soulcatcher to istna porażka...
Filmy ogląda się – wydawać by się mogło – dla rozrywki, umilenia wolnego czasu czy obcowania z artystycznym kunsztem reżyserów i scenarzystów. No, chyba że mamy do czynienia z polskim filmem na Netfliksie – wtedy seans jest bardziej karą, niż relaksem i niestety potwierdza się to w przypadku najnowszego filmu Daniela Markowicza (autora takich hitów jak Plan lekcji czy Diablo. Wyścig o wszystko), który konsekwentnie stara się udowodnić, że polska kinematografia to coś więcej niż tylko nieśmieszne komedie romantyczne. Akcyjniak Operacja: Soulcatcher zadebiutował właśnie na Netfliksie, choć lepiej by było, gdyby film nigdy nie ujrzał światła dziennego.
Operacja: Soulcatcher to Tyler Rake po roku w Polsce
Recenzowanie naprawdę kiepskich produkcji jest trudniejsze, niż może się wydawać. Starasz się bowiem wyciągnąć z seansu jakieś pozytywy, wyłuskać z zalewu tandetnych i oklepanych motywów jakąś perełkę, która obroni tytuł choćby w najmniejszym stopniu. Wierzcie mi, że starałem się jak mogłem, ale Operacja: Soulcatcher tego zadania nie ułatwia. Zacznijmy jednak od początku.
Kieł (w jego roli Piotr Witkowski) to były żołnierz polskich służb specjalnych, którego poznajemy jako dowódcę grupy najemników, biorących udział w misji odbicia ważnego zakładnika w kontrolowanym przez szajkę terrorystów kraju. Podczas akcji wychodzi na jaw, że wróg stosuje tajną i jakże niebezpieczną broń o nazwie Soulcatcher. Urządzenie przypominające projekt 11-latka poproszonego o narysowanie narzędzia zakłady superzłoczyńcy zamienia rażonych nim ludzi w coś pokroju agresywnych zombie. Ofiary rzucają się na wszystko co się rusza w groteskowo komicznych sekwencjach nieporadnej walki, a nasi członkowie oddziału specjalnego uciekają w popłochu, pozostawiając za sobą zgliszcza i ciała poległych.
Już pierwsze sceny akcji dają jasno do zrozumienia, że mamy do czynienia z filmem kategorii B, bo zarówno dialogi jak i efekty specjalne są tak słabe, że musiałem się upewnić, czy aby na pewno nie oglądam amatorskiego filmu studentów pierwszego roku łódzkiej filmówki. Na jaw wychodzi, że tajemnicza broń miała niegdyś służyć do leczenia raka, ale w wyniku anomalii fale wytwarzane przez urządzenie zaczęły wzbudzać u ludzi niespotykaną agresję. Kieł zostaje więc przydzielony do sekretnej misji – ma zebrać ekipę i (jakżeby inaczej) zgładzić naukowca odpowiedzialnego za stworzenie Soulcatchera. Wystarczająco sztampowo? Nope, zabawa dopiero się zaczyna.
Polecamy: "Sukcesja": Sarah Snook wyznała ekipie, że jest w ciąży po nakręceniu kluczowej sceny
Droga przez mękę – od scenariusza, przez bohaterów, aż po efekty
Operacja: Soulcatcher wykłada się już na samym scenariuszu i kreacjach bohaterów. Są do bólu sztuczni, przewidywalni i bezpłciowi, a próby zarysowania ich historii mogłyby w ogóle nie pojawić się w filmie, bo nie mają absolutnie żadnego wpływu na fabułę oraz immersję. Daniel Markowicz chciał tu ewidentnie zapożyczyć przeorany w filmach akcji motyw zbierania ekipy, połączonej niby wspólną przeszłością i doświadczeniami. Niestety film poświęca tej relacji jakieś 3 minuty podczas sesji wspólnego upijania się, po czym zdaje się całkowicie zapominać o tym, że banda żołnierzy miała tworzyć zgrany zespół, a nie zbieraninę przypadkowych ludzi.
Aktorzy – zwłaszcza Piotr Witkowski – nie starają się nawet oddawać emocji i nawet tak bolesna chwila jak strata rodzonego brata jest tutaj tylko krzywym grymasem, który szybko znika w obliczu następnych wątków. Nie pomogło nawet zaprzęgnięcie Aleksandry Adamskiej, która przecież świetnie radziła sobie w roli twardej i zawadiackiej chłopczycy w serialu Pati. Postaci najemniczki o pseudonimie „Burza” niestety nie uciągnęła, przez co nawet Sebastian Stankiewicz w typowo komediowej roli nieporadnego pilota wypadł bardziej realistycznie. W zasadzie jedynie Jacek Koman grający wpływowego polityka stanął na wysokości zadania i tylko jego kwestie nie wywołują zażenowania.
Tylko dla masochistów
Film opiera się głównie na bardzo przeciętnie wykonanych scenach strzelanin i jeszcze gorzej wyglądających sekwencjach walki wręcz. Wisienką na torcie są jednak efekty specjalne, czyli wszelkiego rodzaju eksplozje i wybuchy. Operacja: Soulcatcher próbuje czasem rozśmieszyć widza ciętymi wymianami zdań między bohaterami oraz sytuacyjnymi gagami, ale uśmiech pojawia się jedynie w momentach wspomnianych efektów rodem z Bollywood – i jest to niestety uśmiech politowania. Całość jest więc ciężkim w odbiorze zbitkiem najbardziej oklepanych motywów z filmów akcji, posklejanych na ślinę bez większej dbałości o szczegóły. Aż trudno uwierzyć, że ktoś to zaplanował, nagrał i obejrzał, po czym stwierdził „mamy to, wrzucamy na Netfliksa!”.
To trochę tak jakby ktoś obejrzał (i tak przeciętnego) Tylera Rake’a i zapragnął stworzenia polskiej wersji. Operacja: Soulcatcher to film dla masochistów i fanów produkcji kategorii B. Oglądacie na własne ryzyko.
Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu