Czterdzieści lat to szmat czasu, ale ten zespół nadal nie schodzi ze sceny. Wydali właśnie swój nowy album, a ja do dziś trzymam na kasetach i wcześniejsze dokonania. Cała branża muzyczna przeszła transformację, podczas gdy oni dalej robią swoje.
Zespołu The Offspring nie odkryłem dzięki linkowi do Spotify od znajomego czy poprzez rekomendacje teledysków na YouTube. Jeden z kumpli kupił kasetę dla jednego utworu i w kółko go słuchał. Ba, wszyscy go wtedy słuchali, bo "Pretty Fly for A White Guy" był globalnym hitem, ale gdy odechciało mu się co kilka minut cofać taśmę, z głośników usłyszeliśmy inne kawałki, a ja bardzo szybko zorientowałem się, że są jeszcze lepsze, niż grany do znudzenia hicior.
Polecamy na Geekweek: Nowości w Disney+. Umil sobie listopadowy wieczór dobrym serialem
The Offspring istnieje już 40 lat i choć dochodziło (szczególnie ostatnio) do pewnych zmian w składzie, to duet Dexter i Noodles pozostali na swoich miejscach. To faceci koło sześćdziesiątki, ale na scenie w ogóle tego nie widać. Oglądając ich ostatnie występy mam wrażenie, że u nich się nic nie zmieniło, choć dla niektórych ważniejszym wyznacznikiem będzie wydawana przez nich nowa muzyka, a tu nie bywało ostatnio kolorowo.
Wielki powrót po około dekadzie był zawodem dla fanów, ponieważ "Let the Bad Times Roll" był przedziwną płytą, która jakby powstawała w gigantycznych bólach przez wszystkie te lata, aż panowie uznali, że wydadzą to, co zdołali nagrać, tracąc chyba pewne wyczucie. Dziś jestem w stanie odsłuchać jeden, może dwa kawałki z tego krążka, ale trudno wracać do niego nawet pod przymusem. Zgrane przez stacje radiowe hity i przesłuchane przeze mnie tysiące razy utwory nie tracą jednak mocy, a zdarza się też, że niedoceniony kiedyś track sprzed lat jest dla mnie pewnym odkryciem.
Z dużym dystansem podchodziłem do zapowiedzi nowej płyty zapowiedzianej na tegoroczną jesień, ale pierwsze single dawały pewne nadzieje. Po ukazaniu się krążka przepadłem - to typowy album The Offspring, do którego głowa kiwa się sama, a stopa rytmicznie stuka o podłoże. Pewnie, że słyszalne są oznaki autoplagiatu, ale tak bywało też w latach poprzednich i to wcale nie jest aż tak złe. Efekt jest taki, że chodzę po domu albo prowadzę auto nucąc jeden, drugi czy trzeci kawałek, a do przyszłorocznego koncertu odliczam niecierpliwie każdego dnia. Ale skoro zespół wcale się aż tak nie zmienił, to co się zmieniło?
Wróćmy więc do anegdoty z początku tekstu, gdzie w dość boomerski sposób opisałem swoje początku fascynacji zespołem. Przez kolejne miesiące katowałem pożyczoną, a później odkupioną kasetę "Americana", by powolutku zacząć odkrywać wcześniejsze i późniejsze dokonania zespołu. Pierwsze albumy okazały się prawdziwą petardą, także dlatego, że każdy był inny - motywy przewodnie, melodie i klimat odróżniały się od siebie, a ja liczyłem którego dokładnie utworu słucham, bo za pierwszym razem - o czym wspomnieć należy - wszystkie się ze sobą zlewały.
Głównym powodem takiej sytuacji był jednak odsłuch z kasety, gdzie licznika utworów nie ma, a tytuły kawałków odczytywałem na wąskim pasku na odwrocie okładki. Zakupy poczynione na Allegro też wyglądały zgoła inaczej niż dzisiaj - te licytacje, wycieczki na pocztę z dowodami wpłaty i wypatrywanie listonosza z przesyłką, o której nadaniu nawet nie było wiadome do ostatniej chwili. Każdemu albumowi, choć były na rynku od dawna, poświęcałem ogrom czasu. Początkowa niechęć do niektórych utworów ustępowała rosnącej sympatii, czego nie mogę powiedzieć o nowszych nagraniach, ponieważ bardzo szybko porzucamy niewpadające nam w ucho utwory, szukając kolejnych, bo przecież mamy do dyspozycji dziesiątki milionów do odkrycia.
Wkraczając w erę kompaktów postanowiłem zmienić podejście i oprócz albumów uzupełniałem także własną kolekcję o single zespołu - problem w tym, że były trudno dostępne i znacznie droższe (dzisiaj także), więc dysponując ograniczonym budżetem musiałem trochę odpuścić. Co ciekawe, The Offspring wrócił do wydawania swoich nowych płyt na kasecie, ale zrobili to tylko raz: pominęli dwa albumy, by wracając po 9 latach wydać nieudaną płytę na kasecie. Najnowszy album, ten który znakomicie oddaje ducha zespołu, już na kasetę magnetofonową nie trafił, ale oprócz CD przygotowano kilka wersji winyla, z których jeden też do mnie trafił. To pierwszy winyl tej kapeli w mojej kolekcji, ale coś czuję, że nie ostatni.
Sama premiera przypomniała mi jednak, jaka przepaść dzieli ostatnie dekady, jeśli chodzi o wydawanie i odkrywanie muzyki. Niewiele zespołów gromadzi na swoich koncertach tak gigantyczną publiczność po tylu latach, więc panowie przetrwali nie jedną, a kilka rewolucji muzycznych i nadal sobie radzą. A ja, jako fan, cieszę się, że The Offspring wciąż walczy, wciąż skacze na scenie, bo oni nadal grają swoje największe hity z takim zacięciem, jakby robili to dopiero dziesiąty czy setny raz.
Jednocześnie z nostalgią wspominam bardziej osobistą relację z muzyką, która w moim przypadku także uległa zmianie, bo streaming jest wygodniejszy i ma ogromny wpływ na nasze nawyki. Oczywiście, że kasety są dziś przede wszystkim przedmiotami kolekcjonerskimi (okazjonalnie włączę jedną czy drugą w Walkmanie) i winyle nie są odtwarzane codziennie - streaming wygrywa w tej zwykłej codzienności, ale nośniki fizyczne zbudowały we mnie tę pasję, przyciągnęły do większości artystów, których do dziś słucham i dają poczucie pewnej więzi z poszczególnymi wydawnictwami.
Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu