Apple

Mój rok z MacBook Air. Windowsowi już dziękuję

Kamil Mizera

Jego zainteresowania skupiają się przede wszystkim...

310

Prawie rok temu zdecydowałem się na zakup MacBooka Air. Oczywiście, nie był to przypływ radosnej potrzeby wydania kilku tysięcy złotych, a długo narastająca decyzja, która ostatecznie pchnęła mnie w objęcia Apple. Teraz, gdy mija prawie rok od kiedy zacząłem używać MacBooka i przesiadłem się na OS X...

Prawie rok temu zdecydowałem się na zakup MacBooka Air. Oczywiście, nie był to przypływ radosnej potrzeby wydania kilku tysięcy złotych, a długo narastająca decyzja, która ostatecznie pchnęła mnie w objęcia Apple. Teraz, gdy mija prawie rok od kiedy zacząłem używać MacBooka i przesiadłem się na OS X, pora na pewnego rodzaju podsumowanie zalet i wad tego sprzętu i systemu.

Dlaczego nie Windows?

Na Windowsach pracowałem prawie całe moje komputerowe życie. Poza krótkimi epizodami z Linuksem oraz rzadkimi okazjami pracy na wczesnych OSXach, Windows był zawsze na moich komputerach. Jak dziś pamiętam Windowsa 95, potem 98, 2000, XP, Vistę i 7kę. Do Windows 8 już nie dotarłem, choć system nie jest mi obcy. Po tylu jednak latach miałem już dość Windowsów. Chciałem spróbować czegoś innego. Ponieważ dość wcześnie zniechęciłem się do Linuksów (choć Ubuntu w obecnej formie jest już całkiem zjadliwe), padło na OS X. Z tym systemem miałem najmniej do czynienia i chciałem sprawdzić, czy te wszystkie zachwyty, achy i ochy mają potwierdzenie w rzeczywistości.

Dlaczego hardware od Apple?

No właśnie, dlaczego? Nie od dziś przecież wiadomo, że kupując sprzęt od Apple, płaci się za te same komponenty, co u konkurencji, ale więcej. Cóż, nie powiem, jest to argument mocny i w większości przypadków odpowiadający rzeczywistości. Nie będę się tutaj wdawał w dyskusję, za co tak naprawdę się płaci, za markę, niezawodność, idealną integrację, fanboy’ism, czy coś jeszcze. Zostawiam te rozważania Wam w komentarzach.

Na moją decyzję o kupnie komputera z jabłkiem w logo oczywiście wpłynęła chęć przetestowania OS X (patrz pierwszy paragraf). Ale również generalna niechęć do kolejnych HPków, Acerów, Asusów, Dellów i im podobnych. Plastikowych, ciężkich, brzydkich. Poza tym, od niemal samego początku celowałem w ultrabooka. Komputer, który będzie wydajny, a zarazem super mobilny. W tym segmencie różnica w cenie między Apple, a konkurencją nie jest szczególnie duża. MacBook Air zdawał się być w tym przypadku idealnym wyborem. Lekki, cienki, wizualnie dopracowany, posiadający nie-Windowsa i nie-Linuksa. Postanowiłem więc dać szansę Apple na wciągnięcie mnie do “rezerwatu”.

Jaki MacBook?

Długo wahałem się nad wyborem MacBooka. Oczywiście, chciałem Aira, choć nie wzgardziłbym Pro z Retiną. Niestety, na ten sprzętem nie było mnie zupełnie stać. Ponieważ o kupnie Maka zdecydowałem na początku zeszłego roku, mogłem albo kupić edycję z 2012, albo poczekać na Aira z 2013. Padło na to drugie rozwiązanie.

Co jest pod maską?

Wybrałem MacBooka Air 2013 z przekątną ekranu 13 cali, procesorem 1,7 GHz Intel Core i7, pamięcią 8 GB 1600 MHz DDR3, grafiką Intel HD Graphics 5000 i dyskiem 256 GB SSD. Jak widać, parametry nieco podwyższone, ale wyszedłem z założenia, że ten ultrabook musi mi posłużyć przynajmniej parę lat, bo na pewno nie będę wydawał tysięcy złotych każdego roku byle tylko mieć nieco lepszą wersję.

Skoro już przedstawiłem co i dlaczego, pora przejść do istoty wpisu, a więc moich wrażeń z korzystania z MacBooka Air na co dzień. Ostrzegam, że nie jest to recenzja sprzętu oparta na jakiejkolwiek metodologii czy parametrach testowych, ale jedynie moje osobiste przemyślenia po roku korzystania z tego sprzętu.

Hardware jak marzenie

Jeżeli nie pominęliście poprzedniego akapitu, to wiecie, że kupiłem trochę bogatszą wersję Aira 2013. Mój poprzedni laptop, Acer z 4 GB RAM i procesorem i3, przy tym sprzęcie to małe, wciąż płaczące dziecko. Wyobraźcie sobie przeskok, jaki dokonał się w moim przypadku, gdy przeszedłem z Acera na Maka. Początkowo trudno było mi uwierzyć, że coś po prostu może działać, bez wiecznego przegrzewania się, buczenia, spowalniania i zacinania. Ale po kolei. Oto najmocniejsze strony MacBooka Air 2013:

Bateria: rewelacja. Choć moja bateria ma już za sobą 375 cykli ładowania, to wciąż zachowuje 94% poziom zdrowia, a jej pojemność to 6698 mAh w stosunku do 7150 mAh oryginalnie. Przekładając na ludzki - bateria działa jak marzenie. Mac jest na chodzie prawie całą dobę i było tak właściwie od pierwszego dnia, gdy został zakupiony. Dziś, po prawie roku, bateria dalej potrafi wytrzymać 5-8 godzin bez ładowania, przy maksymalnym obciążeniu, jak Photoshop w tle i stream wideo na wierzchu. Dzięki tej baterii nie muszę się martwić, że biorąc Maka w podróż, rozładuje mi się po 2 godzinach, a ja zostanę z kupą aluminium, nieprzydatną do niczego.

Waga i rozmiary. Nie będę tutaj podawał technicznych parametrów sprzętu, można je sprawdzić na stronie Apple. powiem jedno. Air jest po prostu lekki. Do tego został stworzony. Dla porównania, jest znacznie lżejszy niż Asus Transformer pierwszej generacji z podpiętą klawiaturą, a mówimy tutaj o tablecie, nie pełnowymiarowym komputerze. Oprócz niewielkiej wagi wrażenie robi również kompaktowość tego sprzętu. Air jest naprawdę cienki. Krótko mówiąc: ultrabook pełną gębą.

Klawiatura. Pełnowymiarowa klawiatura, to jest to. Może nie jest to najlepsza klawiatura, na jakiej przyszło mi pracować, ale spełnia swoje zadanie. Pisze się na niej błyskawicznie, a wyprofilowane klawisze dobrze pasują do palców. Oczywiście, najpierw trzeba przyzwyczaić się do nieco odmiennego układu klawiszy, niż w standardowej klawiaturze pod Windowsa. Za pomocą klawiatury w Maku można również kontrolować dźwięk, jasność ekranu czy podświetlanie samych klawiszy. Nie zabrakło skrótów do odtwarzacza muzyki czy innych funkcji systemu.

Gładzik. Nie sądziłem, że to powiem, ale myszka właściwie jest zbędna. Trackpad w MacBookach jest po prostu świetny. Odpowiednio czuły oraz wspierający gesty, które oczywiście mają swoje odzwierciedlenie w systemie. Właściwie nie korzystam z myszki. Nawet w przypadku edycji zdjęć w Photoshopie. Oczywiście, z myszką zapewne byłoby to bardziej efektywne, ale nie jest ona niezbędna do korzystania w swobodny i szybki sposób z systemu i samego Maka. Czego akurat nigdy nie mogłem powiedzieć w przypadku gładzików w laptopach innych producentów.

Wydajność pracy. Nie będę w tym momencie wrzucał benchmarków z działania procesora w Maku. Zwłaszcza, że zawsze należy uwzględniać nie tylko same parametry hardware’u, ale również kompatybilność i optymalizację software’u, który potrafi zarżnąć lub wydobyć to, co najlepsze ze sprzętu. To, do czego się chcę odnieść w tym momencie, to kwestia przegrzewania się urządzenia. Do tej pory nie miałem chyba komputera, który prędzej czy później nie zacząłby się przegrzewać, “łapać kurz”, itp. W przypadku Maka jest nieco inaczej. Komputer ten potrafi się nagrzewać. I to całkiem mocno. Ale nigdy do poziomu, w którym czułbym, że zaraz “eksploduje”. Za to właściwie go nie słychać. Przy uruchomionym Photoshopie, Lightroomie, odtwarzaniu muzyki, przeglądarce z kilkunastoma kartami - nawet się nie zająknie. Od czasu do czasu słychać delikatny szum, gdy już doprowadzam sprzęt do granic wytrzymałości. Większość jednak czasu czuje się, jakbym pracował na tablecie.

Kamera, ekran, dźwięk. Tutaj nie ma “wodotrysków”, ale nie jest źle. Najsłabszą stroną tego Maka jest kamerka, która pozostawia wiele do życzenia, szczególnie pod względem zbierania światła. Bez wątpienia w sprzęcie za tyle pieniędzy Apple mogło się szarpnąć i wbudować nieco lepszą kamerę. Nie jest to jednak mankament, który miałby zaważyć na generalniej ocenie sprzętu. Również ekran nie stanowi szczególnie mocnej strony tego urządzenia. Niemniej jednak, nie jest zły, oddaje dość wiernie barwy, kąt widzenia jest też znośny. Może to nie Retina, ale jest całkiem nieźle. Za to duży plus za dźwięk. Jak na ultrabooka, głośniki w Maku są naprawdę zacne. Dźwięk jest czysty, “stereo”, a moc samych głośników zadowalająca.

MacBook Air, jak każdy sprzęt, ma również swoje wady. Zaliczyć do nich mogę przede wszystkim dość ograniczoną liczbę gniazd i docków. Tylko dwa wejścia na USB, jedno na Thunderbolt, jedno na kartę SDXC i na słuchawki. To wszystko. Oczywiście, kupując ten, a nie inny model ultrabooka byłem świadom tych ograniczeń. Niemniej jednak, przy tak nader wygórowanej cenie można byłoby wymagać nieco więcej od Apple w tej kwestii. O napędzie nawet nie mówię, gdyż jego brak jest nader oczywisty dla ultrabooków.

OS X po prostu działa

Oczywiście, bez software’u, hardware nie znaczy wiele. Twój sprzęt może mieć niebotycznie wysokie parametry, ale wystarczy, że system operacyjny nie jest z nimi zoptymalizowany, a nawet w pasjansa będzie trudno zagrać.

Tak, jak na większości komputerów na świecie, również na moich przez lata królował Windows. Choć Microsoft przez ostatnie lata zrobił dużo, aby dopracować i poprawić działanie swojego systemu (Windows 7 to był całkiem dobry i dojrzały system), to wciąż potrafił mnie on doprowadzić do szewskiej pasji. Chyba każdy zna tę historię. Nowy komputer z Windowsem: wszystko działa jak należy, szybko i płynnie. Klika miesięcy później odczuwalny jest już spadek “formy” systemu, a komputer zachowuje się, jakby miał z 10 lat na plastikowym karku.

Po prawie roku korzystania z MacBooka nie mogę stwierdzić podobnego zjawiska w przypadku OS X. Mój komputer działa obecnie pod kontrolą OS X 10.9.3 Mavericks. I słowo działa najlepiej oddaje charakter tego systemu. Bo on po prostu działa. Co mi się podoba w systemie od Apple:

Wybudzanie. Największe wrażenie na mnie zrobił fakt, że właściwie nie muszę wyłączać komputera. Gdy z niego nie korzystam system po prostu zabija zbędne procesy i przechodzi w tryb czuwania. Nie powoduje to jednak wytężonej pracy Maka, nie skutkuje przegrzewaniem się, nadmiernym zużyciem baterii. Komputer w stanie uśpienia może być całe dnie, jak nie tygodnie przy minimalnym uszczerbku energii. Potem wystarczy po prostu podnieść klapkę, a system niemal natychmiast wystartuje i będzie gotowy do pracy. Dla mnie rewelacja.

 

Sterowanie i gesty. Obsługa tego sytemu jest dziecinnie prosta. Idea Docku, do którego przypinamy aplikacje, z których korzystamy  na co dzień jest naprawdę dobrym rozwiązaniem. Launchpad, który przypomina nieco pulpit z iOS z wszystkimi aplikacjami pozwala w szybki sposób odnaleźć pożądany program. Spotlight do przeszukiwania zasobów komputera czy Finder do zarządzania nimi, sprawdzą się naprawdę dobrze. Zarządzanie i tworzenie nowych pulpitów, pełnoekranowość większości aplikacji, prosty, czytelny i łatwy w obsłudze panel ustawień. Nawigowanie po systemie za pomocą gestów na trackpadzie również sprawdza się bardzo dobrze. Zalety tego systemu można by wymieniać w nieskończoność. Dla mnie najistotniejsze jest to, że po prostu nie muszę mu właściwie poświęcać czasu ani uwagi. OS X po prostu działa. Jest szybki, nader intuicyjny, niemal bezawaryjny. Do tej pory zdarzyło mi się tylko kilka razy, że system miał problem z natychmiastowym wybudzeniem się czy przełączeniem użytkowników.

Nie ma jednak systemu idealnego i OS X też ma swoje “dziwactwa”, do których należy się przyzwyczaić. Choćby fakt, że OS X nie daje łatwego dostępu do plików systemowych. Również sposób zarządzania zawartością komputera jest dość specyficzny i lepiej zaprzyjaźnijcie się z Finderem, bo jest on Waszymi wrotami do zasobów Maka. Generalnie, OS X przejawia mniej więcej tę samą filozofię myślenia o systemie i użytkownikach, co iOS. Jak najwięcej procesów ukrytych pod prostym w obsłudze, z założenia przynajmniej, interfejsie. Wszystko predefiniowane i poukładane, z ograniczoną możliwością personalizacji. Ten duch widoczny jest również w aplikacjach Apple na OS X.

Najlepszym przykładem na powyższe jest iPhoto. Jako program do zarządzania zdjęciami, iPhoto nie jest złe. Ma szereg użytecznych funkcji, dzięki którym można łatwo zdjęcia posegregować i poukładać. Ale ma również mnóstwo “dziwactw”, które są wręcz antyintuicyjne. Jak chociażby fakt, że program tworzy kopie zdjęć, zajmując dodatkowe miejsce na dysku. Lub jak fakt, że jeżeli chce się zdjęcie w RAW zapisać na pulpicie, to nie można go po prostu przeciągnąć na biurko, bo program przekonwertuje je do JPG. Nie, należy wyszukać funkcję eksportu zdjęcia. Cóż, ktoś postanowił uszczęśliwić użytkowników na siłę.

Kolejnym problemem, jaki niesie ze sobą przejście na rozwiązanie Apple, jest konieczność pożegnania się z grami. No, może nie ze wszystkimi, ale generalnie liczba tytułów wydawanych na OS X odbiega od tego, co dostajemy na Windowsa. Osobiście nie jestem szczególnie zapalonym graczem, a Air służy mi głównie do pracy, niemniej jednak problemy, jakie rodzi chęć zagrania w jakąś grę na tym systemie są mocno zniechęcające. Oczywiście, dla chcącego nic trudnego. Można postawić na wirtualnej maszynie Windowsa i grać, w co się chce. Ale chyba nie w tym rzecz, aby kupując komputer z systemem OS X następnie trzeba było szukać dodatkowych rozwiązań, by móc wykorzystać go do pogrania.

Rezerwat

Często, przynajmniej w sieci, o użytkownikach czy fanach rozwiązań od Apple mówi się, że zamykają się w rezerwacie. Nie wdając się w dyskusję na ten temat, napiszę, że jednym z powodów wyboru Maka na mój głównym komputer była właśnie chęć eksploracji “rezerwatu”. A dokładniej - kompatybilność. Od dłuższego czasu Apple stara się integrować ze sobą OS X oraz iOS, budując między tymi systemami mosty w postaci aplikacji. Mavericks jest kolejnym krokiem w tym kierunku.

Notatki, kalendarz, Safari, iBooks, Mapy, przypomnienia, mail, iCloud oraz iPhoto, kontakty. Wszystkie te aplikacje posiadają wersję na iOS i tym samym synchronizują mi 3 różne urządzenia. Tworząc przypomnienia na telefonie, mam je również w komputerze. Zapisując trasę w aplikacji map na OS X, pojawi się ona mi na tablecie. O synchronizacji zdjęć czy kontaktów nawet nie wspomnę. Ta postępująca integracja między systemami sprawia, że chętniej korzystam z rozwiązań Apple. Nie są one idealne, często gorsze niż konkurencyjna oferta, niemniej jednak dobrze wykorzystane usprawniają i ułatwiają pracę. Nie dotyczy to oczywiście tylko Apple. W tą samą stronę podąża Google i Microsoft. Teraz każdy może stworzyć sobie swój własny rezerwat usług i narzędzi.

Czy warto zainwestować w MacBooka Air?

MacBook Air to świetne połączenie hardware’u z software’m. Cienki, lekki, z rewelacyjnym touchpadem, dobrą klawiaturą, niezłym ekranem i głośnikami. Posiadający baterię, która pozwoli Ci zapomnieć o kablach i ładowaniu przez 5-8 godzin. Do tego z intuicyjnym, lekkim systemem operacyjnym, który wybudza się niemal natychmiast, działa sprawnie i niemal bezawaryjnie. To jednak również wysoka cena, sporo OSXowych dziwactw, mała liczba gniazd i wejść dla urządzeń peryferyjnych.

Osobiście jestem niezwykle zadowolony z zakupu tego komputera. Świetnie sprawdza się w codziennej pracy oraz podczas chwil relaksu. Jego lekkość oraz dobra bateria przydają się w podróży i podczas konferencji. OS X potrafi czasem zirytować, szczególnie w momentach, gdy trzeba odkrywać Amerykę na nowo, ale generalnie jest to prosty w obsłudze i wydajny system, zoptymalizowany pod hardware. Dzięki temu uruchomienie kilku programów na miarę Photoshopa przy jednoczesnym trzymaniu kilkunastu lub więcej kart w przeglądarce nie stanowi większego wyzwania.

Czym nie jest MacBook Air? Nie jest komputerem do grania. Nie jest sprzętem do bardziej zaawansowanych prac, na przykład nad obróbką wideo, wymagającą dużej ilości pamięci masowej oraz RAM. Nie jest to też komputer to przeglądania internetu. Wydawanie tysięcy złotych tylko po to, aby oglądać koty w sieci mija się z celem. Jest to komputer, który nadaje się do obróki zdjęć, pracy z tekstem, do rozrywki, do podróży. Oczywiście, zapewne można dostać to samo w niższej cenie. Możliwe. Ja jednak nie żałuję ani grosza wydanego na ten sprzęt i gdybym nagle cofnął się w czasie, to ponownie kupiłbym Aira.

Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu