Zarabianie na grach w 2020 roku to zupełnie inna sprawa, niż zarabianie na grach w 2000. Wiedzą o tym wszyscy, choć rozumiem, że niektórym trudno jest ten stan rzeczy zaakceptować.
Zmiany w cyfrowym świecie od kilku lat następują lawinowo. Prawdopodobnie nikt nie chciałby w 2020 korzystać z flagowego urządzenia wprowadzonego na rynek dekadę temu — o niższej półce nawet nie wspominając. Dla przypomnienia: w 2010 do sklepów trafił Samsung Galaxy S oraz iPhone 4. Wydaje się, że premiery tych urządzeń były lata świetlne temu. Wiecie, od ich premiery było już co najmniej kilka "dużych rzeczy" w tych urządzeniach: od wywalenia złącz słuchawkowych, przez ładowanie indukcyjne, na eSim i zestawie kilku aparatów fotograficznych kończąc. Zmienił się także krajobraz gier — bo choć nie brakuje graczy którzy wciąż obstają przy klasycznych "pełnych" grach — bez DLC, bez zabawy sieciowej, bez mikropłatności — to nie takie gry rozdają w dzisiejszych czasach karty. I nie one zarabiają najwięcej.
Pokemon GO pokazuje jak się zarabia pieniądze w tej branży
Można się spierać o to czy Pokemon GO jest grą fajną, czy nie. Niby innowacyjna, ale wtórna. Niby działa, ale jest pełna błędów. Jako gracz któremu w 2020 roku to właśnie produkcja Niantic zjadła najwięcej czasu, mogę powiedzieć o niej wiele dobrego i... sporo złego. Ale to pierwsza gra oparta na modelu free-to-play która jest dla mnie czymś więcej niż tylko ciekawostką. Rzeczą którą uruchamiam by sprawdzić czy/jak działa i o co w tym w ogóle chodzi. No i przyznaję, że mimo bycia na co dzień jednym z tych "klasycznych" graczy, rozumiem że te produkcje schodzą na dalszy plan. Ich tworzenie jest drogie, wszystko musi być perfekcyjne natychmiast, a twórcy/wydawcy mogą liczyć na pieniądze tylko raz. W przypadku gier "darmowych", rozumianych tu jako tych udostępnianych za darmo, model finansowania jest zupełnie inny. Twórcy wiedzą, że muszą swój produkt cały czas rozwijać, budować bazę użytkowników i jeżeli będzie im dobrze szło, ten biznes się opłaci. Świetnie to widać na przykładzie wspomnianego Pokemon GO. Tej gry która w oczach wielu umarła, bo surrealistyczne szaleństwo z 2016 roku zniknęło z ulic. A tymczasem w 2020 — do listopada — zarobiła ponad miliard dolarów.
Nieźle, jak na darmową grę. Ale to żadna tajemnica że to właśnie w tych pozornie niewielkich kwotach (na co dzień prawdopodobnie użytkownicy nie wydają więcej niż kilku-kilkunastu złotych miesięcznie, wyjątkiem mógł być Pokemon GO fest, który w 2020 dostępny był dla każdego — ale i on nie kosztował fortuny) leży tajemnica bogactwa współczesnych gier. GTA V jest projektem ogromnym, który — trochę jak wino — z każdą generacją smakuje lepiej. Ale to nie główna część dla pojedynczego gracza jest kopalnią złota Rockstara, a właśnie bazujący na mikropłatnościach tryb multi. To on przynosi setki milionów dolarów każdego roku.
Pokemon GO to przykład jeden z wielu — ale nie miejmy złudzeń. To w mikrotransakcjach zaklęta jest przyszłość tej branży
Można mikrotransakcje lubić, można ich nie lubić. Ale to tak jak z graniem w chmurze — moim zdaniem nie ma już przed nimi ucieczki. Nie wierzę w to, że tradycyjny gaming umrze. Prawdopodobnie wciąż będą wydawane "pełne" gry bez mikropłatności, ale to nie one będą w głównym nurcie. Podobnie jak najmocniejsze PC, będą kierowane do najbardziej zaangażowanych i zgnuśniałych tradycjonalistów, do których zresztą sam się zaliczam. Tym którzy zasilają konta deweloperów i wydawców o grube miliony prawdopodobnie wystarczy stabilne granie w chmurze i kupowanie kolejnych "odcinków", "przepustek sezonowych" i przedmiotów w grach, które coraz częściej będą mogli pobrać bez żadnych opłat. Ale o ile wszystko to jest dla mnie do przeżycia, to wszystkie elementy losowści i gatchy są już krokiem za daleko.
Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu