Jeśli ktoś liczył na to, że 2021 r. będzie spokojniejszy dość szybko musiał się rozczarować. Wydarzenia w Stanach Zjednoczonych pokazały, że dalej będziemy żyć w arcyciekawych czasach. Z punktu widzenia technologii najbardziej interesujące wydarzenia nastąpiły już po szturmie na Kapitol. W internecie rozpoczęła się cyfrowa krucjata przeciw Trumpowi i jego zwolennikom, która poszła znacznie dalej niż kiedykolwiek wcześniej. Pozostaje podstawowe pytanie, czy takie akcje mają sens i czy czasem są dla społeczeństw korzystne, czy szkodliwe.
Co do samych wydarzeń na Kapitolu nie mamy jeszcze wszystkich danych, ale z mojej perspektywy wygląda to tak, że Trump nigdy niebędący wzorem stabilności pod koniec kadencji zupełnie się pogubił. Ciężko powiedzieć, czy w zmyślone oszustwa wyborcze sam wierzył, czy też było to cyniczne cementowanie elektoratu na kolejne wybory, ale wyraźnie nie przewidział dynamiki tego spędu.
Gdy mleko się rozlało, długo nie chciał jednoznacznie wydarzenia potępić, ponieważ uderzałoby to w jego najtwardszy elektorat. Mówienie do uczestników pokroju człowieka-bizona, że jest bohaterem, ale troszkę przesadził, że „oszukali nas”, ale jednak trochę się uspokójcie, było igraniem z ogniem. Nie ma wątpliwości, że wycięcie jego żenujących „wezwań” przez Twittera miało racjonalne podstawy.
Krucjata
Po zbanowaniu, zależnie od firmy, czasowym lub permanentnym, doszło jednak do samonapędzającej się krucjaty, w której firmy typu Facebook, Twitter, a także dostawcy usług internetowych zaczęli prześcigać się w banowaniu kolejnych teoretycznie powiązanych profili, często zupełnie na ślepo. Spadła między innymi facebookowa strona senatora Rona Paula, znanego amerykańskiego polityka libertariańskiego, a w Europie dostało się między innymi profilowi promującemu (chociaż chyba nieoficjalnemu) Grupę Wyszehradzką.
Z kolei ruch alt-rigtowy rozpoczął masową migrację na tworzony od pewnego czasu jako protrumpowa alternatywa twittera, Parler. Ten jednak, po króciutkim ultimatum dotyczącym moderacji najpierw stracił aplikacje mobilne ze sklepów Google i Apple, a następnie Amazon wyrzucił go z serwerów AWS. Obecnie wspomniane środowiska migrują do serwisu Gab, który po podobnym doświadczeniu w przeszłości postawił własne serwery. Skalowanie idzie im jednak dość powoli, co skutkuje częstymi przerwami w działaniu serwisu. Tak mniej więcej wygląda krajobraz po cyfrowej bitwie będącej przedłużeniem wydarzeń z Kapitolu.
Seryjny kosiarz
Jak ocenić takie rozegranie sprawy przez wielkie korporacje? Trzeba to rozważyć na co najmniej kilku płaszczyznach, ale w moim odczuciu z akcji tak dalece posuniętych nic dobrego w przyszłości nie wyniknie. I choć tutaj podaję najświeższy polityczny przykład, to problem o którym piszę, nie dotyczy tylko tej, z natury „brudnej”, dziedziny.
Czym innym jest bowiem wyrzucenie konkretnej osoby, za łamanie dobrze napisanego, przejrzystego dla obu stron, regulaminu i z podaniem wyrzucanemu informacji o czynach, za które wylatuje, a czym innym jechanie na półślepo jakimś algorytmem bazującym zapewne na sieci powiązań profili i słowach kluczowych. W przypadku profili nawołujących do przemocy, one nie powinny być usuwane, ale zgłaszane odpowiednim służbom, a osoby za nimi stojące przykładnie i publicznie karane.
Profile Trumpa, za jego przeróżne akcje powinny wylecieć z social mediów już dawno, ale... na tych serwisach ciągle wisi wiele kont postaci czy instytucji co najmniej równie „kontrowersyjnych”, a często mających też krew na rękach. Tymczasem wspomniany profil Rona Paula nie był wcześniej ani zawieszony, ani upomniany, a dostał bana za rzekomą recydywę.
Facebook w opisanych przypadkach potem strony przywrócił, a senatora przeprosił, ale przypuszczalnie bany lub cięcie zasięgów dotknęło bezpowrotnie wiele innych zupełne niewinnych osób. Przypadków idiotycznego wycinania normalnych profili widziałem już sporo i ewidentnie widać, że moderacja jest robiona bardziej pod publiczkę, a nie na serio.
Asymetria umów
Oczywiście każdy może w takiej sytuacji pozwać Facebooka, ale umówmy się, nie jest to zbyt realne. Nie da się ukryć, że prawo nie nadąża za zmianami cywilizacyjnymi związanymi z powstaniem tych serwisów. Nie jest bowiem tak, że dostajemy tę usługę za darmo, płacimy za to własnymi danymi, a regulamin jest formą umowy czy kontraktu.
W sytuacji, gdy ktoś zrywa umowę, powinny zostać zachowane pewne wypracowane przez cywilizację formy, choćby w postaci wspomnianej konieczności udokumentowania przez operatora powodów jednostronnego jej zerwania. Równocześnie za bezprawne zamknięcie konta powinny być jakieś kary dla operatora, konto na social mediach to często długofalowa inwestycja. Byliśmy przecież świadkami podobnego wydarzenia w przypadku Brand24, który dostał rykoszetem nie za swoje przewinienia, ale za grzechy... banującego go Facebooka.
Oczywiście takie tradycyjne potraktowanie regulaminu jako umowy oznaczałoby biurokratyczne piekło dla dużych firm, dlatego przydałyby się jakiejś nowocześniejsze rozwiązania. Jednak dopóki ich nie będzie, seryjne akcje Facebooka i Twittera są potencjalnie szkodliwe i nieuczciwe. W ostatecznym rozrachunku, jeśli okaże się, że te firmy musiałyby zatrudnić tysiące nowych moderatorów, trudno, nie będę ich żałować. Żyją z tego biznesu, niech dbają o jego etyczną stronę.
Kto pilnuje strażników...
Moją „euforię” studzi też sam fakt tego, komu oddajemy władzę w ocenianiu ludzi. Szczególnie Facebook i jego satelity to organizacje mające, delikatnie mówiąc, szemraną opinię. Gdyby nie opinia społeczna prawdopodobnie w ogóle by się żadnym banowaniem nie zajmowały, przecież nie ma lepszego źródła informacji niż rozindyczeni dyskutanci. A tak, takimi spektakularnymi, ale niekonsekwentnymi akcjami bardziej próbują wybielać siebie niż rzeczywiście cokolwiek zmienić.
To oznacza także, że firmy tego typu będą promowały lub blokowały te środowiska, w zgodzie nie z etyką, ale własnym interesem. Co może oznaczać, że za jakiś czas osoby dziś cieszące się z blokowania grup alt-rightowych może dotknąć to samo. Nawet przypadkiem, ponieważ molochom social-mediów zawsze będzie zależało na sprawianiu pozorów i głośnych akcjach, a nie prawdziwym nadzorze, który musiałby być kosztowny.
Amazon vs Parler
Tutaj kwestia jest bardziej skomplikowana, ponieważ nie wiemy, czy korespondencja dostawcy i odbiorcy usługi trwała dłużej, czy był to impuls po wydarzeniach na Kapitolu. Sporo świadczy jednak o tym, że Amazon bardziej chciał raczej zrobić sobie dobry public tym ruchem, niż dbał „o morale” społeczeństwa. W piśmie do zarządców Parlera firma jak dowód podał około 100 wiadomości, z którymi nie poradziła sobie ich moderacja.
Wpisów obrzydliwych, ale umówmy się, na Twitterze czy Facebooku bardzo podobnych są dziennie tysiące, co pokazuje skalę problemów z moderacją. Nie da się wykluczyć, a może i jest prawie pewne, że Parler migał się od takich obowiązków, ale dla czystości sytuacji firma powinna otrzymać od Amazonu sensowną ilość czasu na spełnienie żądań lub chociaż zachować umowne okresy wypowiedzenia. Podobnie ma się sprawa z Google Play i App Storem, jeśli Parler łamał zalecenia od początku, nie powinno go tam być już dawno, jeśli nie, to 24 h ultimatum na wprowadzenie moderacji w mającym miliony użytkowników serwisie zakrawa na żart.
W ten sposób stworzono dla tych środowisk cyfrowego męczennika „za sprawę”, a całe to towarzystwo i tak przejdzie na mającego własne serwery Gaba. Jeżeli coś osiągnięto, to radykalizację części umiarkowanych „alt-rightów”, którzy właśnie dostali „dowód” na wszechświatowy spisek. Jakby nie oceniać poziomu Parlera, spośród milionów użytkowników naprawdę niebezpieczny był tylko niewielki odsetek. To już lepiej było tego nie ruszać, tylko skrupulatnie obserwować i wyłapywać tych groźniejszych. Którzy jak widzieliśmy na Kapitolu bystrością raczej nie grzeszyli.
Przejrzystość lub chaos
Zdecydowanie wolałbym żeby social media unikały podobnych krucjat pod publiczkę, tylko wreszcie stworzyły przejrzysty system zasad oraz mechanizmów uczciwej i indywidualnej oceny profili. Żeby odpowiadały za szkody, które ich błędne decyzje mogą powodować. Żeby w końcu ich zespoły odpowiedzialne za moderacje zostały rozbudowane do rozmiarów odpowiadających wielkości tych serwisów. Niestety, to tylko marzenia ściętej głowy. Nikomu na prawdziwym załatwieniu tej sprawy nie zależy, a realnie możemy oczekiwać tylko dalszego pogłębiania chaosu jaki panuje w social mediach, w których raz jedna, a raz druga strona będzie się cieszyć, że czyjś profil właśnie „spadł z rowerka”.
Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu