Nie cierpię polskiego tłumaczenia słowa road trip, bo jest kompletnie pozbawione magii i seksu. “Podróż samochodem” brzmi jak przykry obowiązek, a nie marzenie milionów ludzi na całym świecie. A przecież road trip to symbol wolności. Jest tak amerykański jak hot-dog, baseball, czy otyłość i to właśnie w Stanach Zjednoczonych został skomercjalizowany. Ale Amerykanie nie byli wcale jego prekursorami.
Autorem tekstu jest Michał Gąsior
Pierwszy oficjalny road trip miał miejsce w Niemczech 5 sierpniu 1888. Za kierownicą Benz Patent-Motorwagen Numer 3 siedziała Bertha Benz, przebywając trasę 106 kilometrów na drodze z Mannheim do Pforzheim. Pojazd, zwany wówczas jeszcze automobilem, poruszał się z maksymalną prędkością 16km/h, a skonstruowany był przez męża Berthy - Karla Benza, którego nazwisko widnieje do dziś na autach marki Mercedes-Benz. Oficjalnie Bertha jechała tego dnia z wizytą do swojej matki w towarzystwie nastoletnich synów Richarda i Eugena. Nieoficjalnie chciała udowodnić swojemu mężowi, że warunkiem koniecznym do finansowego powodzenia produkcji samochodów jest ukazanie ich praktycznego zastosowania szerszej publiczności. Był to więc jeden z pierwszych zabiegów marketingowych, które dziś nazwalibyśmy pijarem, buzz marketingiem albo publicity. Jakbyśmy go jednak nie nazwali, zabieg ten okazał się przede wszystkim skuteczny, bo mówiły o tym wszystkie większe media w Niemczech. Bertha, co znamienne, wyruszyła bez mechanika, co w tamtym czasie było niemalże konieczne z uwagi na konstrukcje silników oraz powszechną awaryjność automobili i wszystkich napraw w czasie podróży dokonywała sama. O dojechaniu na miejsce poinformowała męża telegramem, a po wyprawie, dzięki jej sugestiom, do nowych modeli samochodów wprowadzono szereg ulepszeń.
Pod koniec XIX wieku i na początku XX w. podróżowanie samochodem należało do przyjemności wyłącznie najbogatszych. Auta były drogie, a infrastruktura do poruszania się nimi praktycznie nie istniała. Nie było dróg, a jeśli były to tragicznej jakości. Nie było też stacji benzynowych, a auta poruszały się bardzo powoli. Nie było ani parkingów ani ubikacji przy drogach. Nie istniały też bary szybkiej obsługi typu drive-thru, a mapy nie odróżniały dróg polnych o asfaltowych. Wszystko to zaczęło się zmieniać z początkiem XX wieku i najlepiej widać to na przykładzie Stanów Zjednoczonych. To właśnie tam miał miejsce pewien historyczny road trip, który pośrednio sprawił, że w podróżowaniu jest dużo z odkrywania i intymności.
Kiedy Horatio Nelson Jackson i Sewall Crocker wyruszali w pionierską podróż samochodem przez całe Stany Zjednoczone z San Francisco do Nowego Jorku, było ciepłe przedpołudnie. W tym samym czasie Rosja osiągnęła monopol na handel w Mandżurii, w Kiszyniowie i pod Połtawą niszczono synagogi, rabowano majątek należący do Żydów i dokonywano rzezi na ludności cywilnej, o czym donosił Maksim Gorki, a przez Kansas przetoczyło się niszczycielskie tornado. Była sobota, 23 maja 1903 roku i wiśniowy automobil marki Winston pośród setek powozów konnych na Market Street musiał wyglądać jakby przybył z innej planety, co potwierdzał tłum gapiów.
Horatio Nelson Jackson i Sewall Crocker wyruszają na pierwszy epicki road trip coast to coast w Stanach Zjednoczonych
Winston Tourer zapakowany był śpiworami, przyrządami do gotowania i zapasami żywności, co zwiastowało iście epicką wyprawę. A wszystko zaczęło się ledwie cztery dni wcześniej podczas dyskusji w pewnym ekskluzywnymi klubie w San Francisco. Uważano wówczas dość powszechnie, że samochody nie nadają się do tak odległych podróży, są wadliwe i nie można na nich polegać. Jackson, który był entuzjastą motoryzacyjnym, miał odmienne zdanie i zamierzał to w razie konieczności udowodnić. Okazja nadarzyła się, gdy jeden z kompanów od kieliszka rzucił mu rękawicę. Historia ta, podobnie jak większość tych, które warto opowiadać, zaczęła się prawdopodobnie od następujących słów: Co? Ja nie dam rady? Potrzymaj mi piwo! - Co z uśmiechem przyjmie każdy, kto poszedł kiedyś na piwo z kumplami.
- Stawiam 50 dolców, że nie dasz rady dojechać z San Francisco do Nowego Jorku w 90 dni! - Miał ponoć usłyszeć Jackson, a była to na owe czasy niemała suma. Ambitny komiwojażer oczywiście zakład ten przyjął i po krótkim przygotowaniu, które polegało głównie na zgromadzeniu odpowiednich zapasów, wyruszył razem ze swoim kompanem w dziewiczą podróż, której nie powstydziłby się sam Phileas Fogg z książki Juliusza Verne’a W 80 dni dookoła świata. Amerykański roadtrip jest tak ikoniczny, że ciężko sobie wyobrazić, że przecież kiedyś musiał zostać wymyślony.
Tymsamym dr. Horatio Nelson Jackson stanął przed wyzwaniem, które nosiło znamiona pionierskie, megalomańskie i niemal religijne, ponieważ było przedłużeniem amerykańskiej doktryny Manifest Destiny. Termin ten, ukuty przez dziennikarza Johna L. O’Sullivana w 1845 roku dawał Stanom Zjednoczonym niemalże boskie prawo do objęcia w posiadanie całego kontynentu od wybrzeża do wybrzeża. Niespełna rok po ogłoszeniu Boskiego Przeznaczenia proklamowano niepodległą Kalifornie, a dwa lata później przyłączono ją do Stanów Zjednoczonych. W tym samym roku wybuchła Gorączka Złota po tym jak wieść o znalezieniu przez Johna Marshalla wielkiego samorodka obiegła cały kraj. Był to czas, gdy ze wschodu na zachód wiodło jedynie kilka szlaków, które pokonywano przez wiele miesięcy. I wszystkie konno lub pieszo. Szlaki wydeptane przez Johna C. Pathfindera Frémonta, w ślad którego podążyło niemal pół miliona poszukiwaczy złota, wiodły przez Góry Skaliste, pustynie Bighorn Basin i mordercze pasmo Sierra Nevada, lawirując pomiędzy terenami nieprzychylnie nastawionych Indian.
Ideologię podboju zachodu oraz jej boskie uprawomocnienie w amerykańskiej świadomości doskonale oddaje obraz Johna Gasta z 1872 roku, zatytułowany Amerykański Postęp. Przedstawia on alegorię modernizacji zachodu, na którym Kolumbia - personifikacja Stanów Zjednoczonych - kroczy w towarzystwie osadników ku zachodniemu wybrzeżu. W dłoni trzyma książkę - symbol wiedzy i oświaty, drugą ręką rozwijając sieć telegraficzną, mającą symbolizować progres jaki wschód niesie ku zachodowi aż po Kalifornię. Dziś wiemy, że cywilizacja doszła do zachodniego wybrzeża na tyle skutecznie, że to właśnie tam - w Hollywood - znajduje się globalna stolica popkultury. To także stamtąd Horatio Nelson Jackson przejechał samochodem od wybrzeża do wybrzeża, a nie w drugą stronę. Tempo rozwoju zachodu dobrze obrazuje rozwój samego miasta San Francisco. W 1848 roku mieszkało tam niespełna tysiąc osób, a na początku XX wieku, gdy Jackson wyruszał w swą podróż, San Francisco było już wielkości dzisiejszego Lublina i liczyło ponad 350 tysięcy mieszkańców.
American Progress pędzla Johna Gasta
W połowie XIX wieku nie było jeszcze mowy o dalekich przejażdżkach autem, a pierwszy pojazd z silnikiem spalinowym skonstruowano w 1875 roku w Wiedniu. Naturalnym następstwem ogłoszenia Boskiego Przeznaczenia były więc plany budowy linii kolejowej łączącej wschód z zachodem. Pierwszą transkontynentalną linię uruchomiono w 1869 roku. Łączyła San Francisco z Council Bluffs w stanie Iowa i liczyła przeszło trzy tysiące kilometrów. W Iowa przesiadano się do pociągów jeżdżących do wszystkich większych miast amerykańskiego wschodu. Jeszcze wiele ton złota musiało zostać wydobyte w Kaliforni nim w 1908 roku Henry Ford zrewolucjonizował motoryzację historycznym modelem Forda T, który był pierwszym autem produkowanym masowo na taśmie produkcyjnej i który wyprodukowano w liczbie 16,5 miliona egzemplarzy. Chociaż Forda T można było mieć w każdym kolorze, pod warunkiem, że będzie to kolor czarny, kiedy ruszyła jego produkcja, samochodowa trasa od wybrzeża do wybrzeża była już rozdziewiczona i pociągnęła za sobą bezprecedensowy rozwój drogowej infrastruktury.
Winston Tourer miał ledwie 20 koni mechanicznych mocy i oprócz prowiantu na planowane 90 dni podróży, zapasu paliwa i części zamiennych na wszelki wypadek, musiał dźwigać dwóch dorosłych mężczyzn i rozkosznego pitbulla imieniem Bud. Samochód ochrzczono nadając mu nazwę Vermont. Sewall Crocker był mechanikiem, który miał czuwać nad sprawnością wozu, zaś pies miał być po prostu - jak to psy - przytulanką i towarzyszem. W goglach wyglądał rozkosznie i trochę komiksowo a przed całą trójką była jeszcze w perspektywie wielotygodniowa podróż. Automobil, choć stanowił cud ówczesnej technologii, nawet niezaładowany osiągał maksymalnie 20km/h. To wolniej niż dziś biega się maratony na poziomie olimpijskim.
Wyprawa pod wodzą Jacksona nie była pierwszą próbą przejechania Stanów Zjednoczonych coast to coast, ale wszystkie poprzednie zakończyły się fiaskiem. Panowie Jackson i Crocker wyciągnęli wnioski z niepowodzeń swoich poprzedników i zamiast jechać bezpośrednio na wschód i kończąc na środku pustyni (dróg było wtedy jak na lekarstwo i większość nieutwardzona), obrali najpierw kierunek na północ i w Oregonie dopiero skręcili na wschód ku Idaho.
Pionierzy roadtripu zdani byli na słabe i niedokładne mapy, rysowane wówczas głównie przez cyklistów. Miejscami, jak w Wyoming, musieli jechać przez sam środek prerii, gdzie w ogóle nie było drogi. Innym razem pytali się lokalnej ludności o wskazówki i dostali błędną odpowiedź. Z premedytacją wprowadzono ich w błąd, gdyż pytani chcieli kierować podróżników w okolice zamieszkania ich rodzin i przyjaciół, aby ci też mogli zobaczyć samochód na własne oczy, nawet jeśli oznaczało to dla pionierów zboczenie z trasy o niemal sto mil. Automobil był jednak taką nowinką, że nikt nie miał skrupułów kłamać.Nauczeni na błędach Jackson in Crocker przyjęli za ogólną zasadę poruszanie się wzdłuż torów kolejowych i nie zawracanie sobie głowy ludźmi.
Jednakże nieżyczliwy człowiek nie był jedynym problemem pary podróżników. Łapany wielokrotnie flak, kończąca się co rusz benzyna, którą trzeba było skądś załatwiać i psujące się auto były o wiele poważniejszymi zagrożeniami dla powodzenia misji. Podróż bardzo się przeciągała, gdy auto uległo awarii, której nie szło naprawić na miejscu. Jackson i Crocker zmuszeni zostali zamówić części od producenta i czekali aż ten wyśle je pociągiem. Jakby tego było mało inni producenci aut także zapragnęli włączyć się w ten wyścig o pierwszeństwo na wschodnim wybrzeżu. Niewiele po tym jak Jackson poprowadził swoją ekspedycję z San Francisco, w ślad za nim swoje ekipy wysłali także Packard i Oldsmobile. Od tej pory dr Horatio Nelson ścigał się nie tylko z czasem, ale także z dwoma innymi kierowcami, którzy deptali mu teraz po piętach.
Szczęśliwie począwszy od Nebraski i generalnie im bliżej na wschód tym więcej było brukowanych dróg i od tej chwili kierowcy pokonywali dziennie nawet do 250 mil, szybko nadrabiając czas. Jeszcze tylko jedna kraksa, szybka naprawa, huczna feta na ich cześć w Chicago i Jackson z Crockerem dopięli swojego celu w 63 i pół dnia, stając się pierwszymi, którzy przemierzyli całe Stany od wybrzeża do wybrzeża autem. Ich sukces zapoczątkował coś, czego zami zainteresowani nie byli w stanie przewidzieć. Rozwój infrastruktury drogowej zamierzał teraz wystrzelić na dobre co bezpośrednio sprawi, że sto lat później roadtrip będzie pasją i udziałem dziesiątek milionów Amerykanów każdego lata.
Koniec końców Jackson nie odebrał swojej wygranej w zakładzie. Zresztą te 50 dolarów to była kropla w morzu wydatków jakie pochłonęło przedsięwzięcie. Mówi się nawet o ok. 10 tysiącach dolarów (uwzględniając inflację dziś byłaby to równowartość grubo ponad ćwierć miliona dolarów). Nie był to więc ani najszybszy ani najtańszy sposób przemieszczania się, ale na owe czasy był najbardziej epicki i niektórym ta myśl przyświeca także dziś. W podróżowaniu autem tkwi tamten duch odkrywania, niepewności i nieznanego.
Podróż Jacksona i Crockera nie była usłana różami. Wielokrotnie byli wyciągani z rowów, czy bagien przez konie (to swoją drogą ironia losu, że konie pomagały samochodowi, który za chwile wyprze je niemal całkowicie). Kilka razy z powodu nieczystej wody rozchorował się także pies, co wiązało się z częstymi postojami. Bywały odcinki, kiedy obydwaj podróżnicy nie jedli przez blisko dwa dni. Przetrwali przy zdrowiu fizycznym i psychicznym w dużej mierze dzięki wesołemu podejściu Jacksona, który w takich chwilach spoglądał na psa, wziętego pierwotnie jako dobry talizman, oblizywał się i żartował, że chyba będą musieli go zjeść.
Były też oczywiście wesołe a nawet wzniosłe chwile. W wielu miejscach eksploratorzy witani byli jak bohaterowie, wiwatowano na ich cześć, robiono parady oraz imprezy, jak chociażby w Chicago. Bohaterami byli w tym przedsięwzięciu wszyscy: mężczyźni, ich pies, szczytna i karkołomna idea takiej podróży oraz samochód - ten mechaniczny rydwan, który zwiastował nową erę. Miną jednak jeszcze lata nim podróżowaniem autem zostanie w pełni skomercjalizowane, począwszy od cen aut, ilości i jakości dróg, odległości pomiędzy stacjami benzynowymi, budową parkingów i miejsc postojowych oraz knajp z jedzeniem i piciem oraz noclegami na trasie.
O znaczeniu tego pionierskiego przedsięwzięcia niech świadczą słowa wypowiedziane przez innego śmiałka z tamtego okresu, Philipa Delaneya, który w 1903 roku przejechał z Colorado Springs do Sante Fe, opisując to w ten sposób: I tak oto maszyna podbija dawne pogranicze, niosąc ze sobą łoskot współczesnej mechaniki i zanosząc go do kraju romansu. Pełno w tym zdaniu poetyckich nawiązań do tego, czym w rozumieniu Amerykanów był jeszcze wtedy Zachód. Dopiero co przyłączony do Stanów, już może nieco mniej dziki, ale wciąż jeszcze naznaczony niedawnymi marzeniami milionów o lepszym bycie i obietnicy spełnienia amerykańskiego snu przez znalezienie złota. Wizja Zachodu zawsze była romantyczna, była obietnicą życia wolnego i na bogato, gdzie każdy bez względu na płeć, czy pochodzenie mógł spełnić swój american dream.
W tym samym czasie coraz częściej ludzie pragnęli uciec z miasta. Straszliwy tłok na wąskich i nielicznych chodnikach, głośne i wszędobylskie powozy, gęsty dym miejskich fabryk, walające się wszędzie śmieci i smród końskiego gnoju - to obraz miast z początku XX wieku. Nic więc dziwnego, że zaczęto szukać ucieczki, nawet jeśli tylko na weekend lub kilka godzin. To także złożyło się na potrzebę odkrywania nowych dróg, wyznaczania własnych szlaków. Skoro dróg praktycznie nie było to nie tylko każdy - chociażby w teorii - mógł wyznaczyć swoją, jadąc przed siebie, dokąd tylko koła poniosą. Był to też bunt przeciwko przemysłowemu życiu, które toczyło się od otwarcia do zamknięcia fabryki w bardzo wąskich ramach, nakreślonych dla maksymalizacji zysku przedsiębiorcy, w których wszyscy byli jedynie trybikami bez zdania i możliwości jakiegokolwiek wyboru. Podróżowanie dawało taki wybór i stanowiło idealną alternatywę a jednocześnie także ucieczkę. Był to więc czynny protest przeciwko zniewoleniu, które dziś nazwalibyśmy korporacyjnym. Ludzie z coraz większą przyjemności oddawali się koczowniczemu trybowi życia, stawiając przygodę i ucieczkę a także niepewność ponad komfort. Roadtrip w tym kontekście był rewolucją przeciwko uciskowi i monotonii miejskiego życia.
Aż do 1908 roku, kiedy na rynku pojawił się Ford T, na auta stać było tylko najbardziej zamożnych. Z czasem jednak, gdy liczba aut przekroczyła masę krytyczną, pojawili się także przedsiębiorcy chcący na tym zarobić. Przy najbardziej uczęszczanych trasach zaczęły powstawać warsztaty samochodowe, stacje benzynowe, przydrożne kawiarnie i wszelkiej maści knajpy, sklepy spożywcze a w końcu także hotele. W 1914 Gulf Oil zapoczątkował, a za jego przykładem poszły też inne firmy, rozdawanie obrandowanych map, na które nanoszono nie tylko drogi, ale także związane z nimi dobra w postaci lokali usługowych. W ten naturalny sposób zaczęłą się tworzyć i sankcjonować infrastruktura drogowa w Stanach Zjednoczonych.
Równocześnie rząd zaczął przeznaczać spore sumy na innowacje drogowe i poprawę jakości tych istniejących. Od około 1920 roku roadtrip przypomina już nieco bardziej ten, który znamy dziś, a samochód stał się dominującym środkiem komunikacji i rekreacji. Spadały zarówno ceny samochodów oraz ich awaryjność. Pocztą pantoflową przekazywano nowinę o wspaniałych doznaniach jakie płyną z jeżdżenia dla przyjemności i odkrywania nieznanego. Szczególnie, że szło to w parze z rozwojem technologicznym dróg i aut. Można było jechać szybciej, rzadziej stawać i bez strachu, że nie będzie gdzie zatankować albo że auto się rozkraczy. Świat, a przynajmniej Stany Zjednoczone, stawały się jakby mniejsze.
Jest w tym olbrzymi ładunek amerykańskiej ciekawości i arogancji z ich kolektywnym pociągiem do odkrywania. W pierwszej dekadzie XX wieku William F. Dix tak opisywał ten fenomen rozwijającej się infrastruktury drogowej, która otwiera krajobraz przed “mieszczuchami” i obiecuje w przyszłości wielką narodową autostradę rozciągającą się od oceanu do oceanu i od północy aż po samo południe. Na tych autostradach świecić będzie ciągła procesja pięknych i niedrogich pojazdów, wiozących tak bogatych jak i biednych ku lepszemu zrozumieniu natury i ucząc jednych i drugich dziewiczego piękna tego kraju.
Niedługo później ta wizja ziściła się w pełni, a ludzie na całym świecie traktują dziś mityczny roadtrip z na poły boską, na poły ludzką estymą jako hobby, ucieczka, czy pogoń za czymś. Uczucie perfekcyjnie potęgowane przez wywodzącą się z Zachodu pop-kulturę pod postacią filmów, komiksów, czy muzyki, które rozprzestrzeniło się wraz z filmami, Coca-Colą oraz barami szybkiej obsługi przez cały świat. Śladami wielkich odkrywców, choć po asfaltowych drogach, gdzie nie jesteśmy ani pierwsi ani ostatni, wciąż odkrywamy za pomocą motoryzacji oraz takich eskapad - choćby samych siebie. I w tym chyba tkwi największa siła i magia roadtripu. Człowiek vs. maszyna, człowiek vs. droga, człowiek vs. własne słabości. To oczyszczające doświadczenie, które jednocześnie posiada walory autopoznawcze, edukacyjne i dające szansę na nowy start lub kontemplację obecnego życia. Tego nie da się przecenić.
Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu