Na świecie przybywa ludzi, a efektem jest m.in. rosnąca liczba samochodów. Te maszyny w poważnym stopniu ułatwiają życie, ale wiążą się z nimi także istotne wady - wystarczy wspomnieć o zatorach drogowych. Im więcej aut, tym gorzej może wyglądać przemieszczanie się w obrębie jednego miasta lub między dwiema miejscowościami. Jak temu zaradzić? Pomysłów przybywa, niektóre są bardzo futurystyczne, ale wdrażane mogą być te najprostsze, wymierzone w portfele kierowców. Propozycja będzie prosta: chcesz jechać własnym autem? Przygotuj się na spore wydatki.
Korki drogowe sporo nas kosztują. I to na różnych płaszczyznach: cierpi gospodarka, bo ludzie marnują czas na zatłoczonej ulicy. Niepotrzebnie zużywane jest paliwo, którego spalanie negatywnie wpływa na środowisko naturalne. Rośnie poziom smogu, który każdego roku w samej tylko Polsce zabija kilkadziesiąt tysięcy osób. Stoją miasta, stoją drogi lokalne i autostrady. Należy budować kolejne pasy ruchu? To kontrowersyjne rozwiązanie, część badań wskazuje na efekt w postaci dalszego wzrostu liczby samochodów. Alternatywa?
Politycy, biznesmeni i naukowcy różnie do tego podchodzą. Piszemy od kilku kwartałów o idei drążenia tuneli pod i między miastami - założona przez Elona Muska firma Boring Company miałaby to robić szybko i sprawnie. A może lepiej zainwestować w rozwój autonomicznych pojazdów, które udrożnią ruch i zniechęcą ludzi do kupowania samochodów? Jest też wizja latających taksówek, które przeniosą ruch wyżej (pytanie, czy wtedy tam nie pojawią się jeszcze poważniejsze problemy?). No i hyperloop jako szybki sposób na przemieszczenie się z punktu A do B.
Część tych pomysłów wciąż brzmi dość futurystycznie. Tymczasem w USA dyskutuje się właśnie o rozwiązaniu zastosowanym w stanie Wirginia - zarządcy dróg chcieli jakoś usprawnić ruch z i do Waszyngtonu, postanowili przetestować cennik opłat zmieniający się w czasie rzeczywistym. Opłata uzależniona jest od tego, czy jedzie się z kimś: jeśli jest pasażer, nie będzie pobierana. Jeśli kierowca to jedyna osoba w pojeździe, trzeba sięgnąć do portfela. Swoje robi też godzina (w godzinach porannych drożej jest na pasach w kierunku miasta, w godzinach popołudniowych na tych biegnących z Waszyngtonu). Liczy się także natężenie ruchu aktualizowane co 6 minut za sprawą liczników ulokowanych na drogach: im więcej aut, tym drożej. Wszystkie te czynniki składają się na koszt przejazdu.
System zwrócił na siebie uwagę, ponieważ w krytycznym momencie kierowcy musieli zapłacić za przejazd kilkadziesiąt dolarów, co u wielu osób wywołało szok. A ów szok ma się zamienić w zmianę podejścia do podróżowania. Ludzie mają się zainteresować carpoolingiem (auto osobowe działające w trybie transportu zbiorowego) czy komunikacją publiczną. Mają rezygnować z podróży, jeśli nie jest ona wymagana, dostosowywać godziny przejazdu do niższych cen - zamiast w szczycie pojadą wcześniej lub później, ruch zacznie się rozkładać na całą dobę. Tyle teoria.
Brzmi ciekawie, chociaż część kierowców stwierdzi inaczej. Muszą się jednak zastanowić, czy korki, w których obecnie stoją godzinami, są dla nich lepszym rozwiązaniem? Może odwołanie się do czynnika ekonomicznego jest jedynym "narzędziem"? Oczywiście musi to iść w parze m.in. z rozwojem transportu publicznego, jego odświeżaniem, remontami i dostosowaniem do potrzeb rosnącej liczby pasażerów. W tym przypadku mowa o USA i stolicy kraju, ale podobne inicjatywy pojawiają się (lub działają od dłuższego czasu) w innych regionach świata. I nierzadko przynoszą efekty. Intryguje przy tym, czy ewentualny spadek natężenia ruchu i idący za nim spadek cen zachęci kierowców, by ponownie usiąść za kółkiem swojego pojazdu? To będzie powrót do starego problemu. I znowu to samo pytanie: jak zmniejszyć korki...?
Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu