"Kevin can f*** himself" to serial niezwykły w formie. A to, w połączeniu z ciekawymi bohaterami i trzymającą w napięciu historią sprawia, że trudno się od niego oderwać.
W ostatnich latach wychodzi tyle seriali, że czy tego chcą czy nie, zaczynają zjadać swój ogon. Kilkadziesiąt premier w roku — no cóż, to jednak trochę za dużo. To musiało się tak skończyć. Dlatego doskonale rozumiem ludzi, którzy zrobili krok w tył i mają dość poszukiwań, bo coraz trudniej znaleźć wśród nich coś wyjątkowego. Ale co jakiś czas można trafić na perełki takie jak "Kevin Can F**k Himself" które bawią się formą. I mimo że (prawdopodobnie) podobne historie zekranizowano już wielokrotnie, to wątpię, by ktokolwiek zrobił to w podobnej formie.
Ona ma dość. Chce, by jej mąż zniknął
Smutna, sfrustrowana, mająca dość Alisson (Annie Murphy) ma dość swojego męża — Kevina (Eric Petersen). Dlaczego? Bo jest stereotypowym mężem z przedmieścia, kochającym sport, spędzanie czasu z kumplami, wieczną zabawę — w tym wdawanie się w (często niepotrzebne) bójki. Ona chciałaby czegoś więcej — patrząc na jej ambicje, chęci i zaglądając do wyobraźni bohaterki jako widzowie dowiadujemy się że marzy ona o innym życiu. Życiu, na które nie ma szans — przynajmniej póki Kevin jest w pobliżu. Z wielkiej bezsilności postanawia więc, że jej mąż musi zniknąć. Obserwujemy więc jej nieustanne starania pozbycia się męża, z którym od lat coraz bardziej się oddalała i nie łączy ich już nic poza wspólnym domem. Wie że ma dużo do stracenia — ale do zyskania jeszcze więcej. Tonący brzytwy się chwyta, Alisson więc nie boi się pobrudzić rąk i zaryzykować. Z jakim skutkiem? Przekonajcie się sami.
Jeden serial, a jak dwa seriale
Jak wspomniałem wyżej - tym co wyróżnia "Kevin can f*** himself" na tle bogatej konkurencji jest przede wszystkim forma. Odpowiedzialna za serial Valerie Armstrong postanowiła pobawić się konwencją. Kiedy już wiecie o czym opowiada serial, prawdopodobnie wiecie że jest to raczej cięższa, niż lżejsza, pozycja. Wszystkie sceny ze smutną, poirytowaną, osaczoną Alisson przyjmują chłodną kolorystykę. Jest dramatycznie i poważnie. Wszystko zmienia się jednak w chwili, gdy w okolicy jest Kevin — wówczas produkcja wygląda jak... najzwyklejszy sitcom. Kolory są żywe — wręcz sztucznie nasycone. Nie zabrakło też charakterystycznego śmiechu publiczności, która jest rozbawiona głupkowatym zachowaniem bohaterów. Głupkowatego, lekkodusznego, nie widzącego w niczym problemu Kevina i jego kumpli.
Między scenami z Kevinem, a tymi w których go nie uświadczymy, bije ogromny kontrast. Kontrast, który potęguje poczucie wyobcowania, smutku i zagubienia głównej bohaterki całej tej historii.
Fantastyczne kreacje i trudny temat. To serial, który ogląda się w nieustannym napięciu
Nie ukrywam, że absolutnie nie interesowało mnie o czym jest ten serial. Widać Annie Murphy po prostu wiedziałem, że chcę go obejrzeć — zresztą jak wszystkie produkcje z aktorami z Schitt's Creek. Już w pierwszych minutach serii zostałem oblany kubłem zimnej wody, a później też nie było przyjemnie. Nie powiem, by "Kevin can f*** himself" był serią którą ogląda się luźno — bo przez wszystkie odcinki udało się utrzymać napięcie. Regularnie jest ono luzowane śmieszną sceną, ale miejcie na uwadze, że te są w zdecydowanej mniejszości.
Mimo wszystko seria ma w sobie "to coś", przez co nie można się od niej oderwać. Ogląda się ją z niepokojem i rozdrażnieniem. Ale historia prowadzona jest tak, że chciałem po prostu wiedzieć jak to wszystko się skończy — i nieustannie byłem zafascynowany żonglowaniem klimatem i kolorami. Jeżeli macie dość szablonowych serii które ciągle wyglądają tak samo, dajcie "Kevin can f*** himself" szansę. Nie pożałujecie.
Cały pierwszy sezon serialu dostępny jest w Polskiej ofercie Amazon Prime Video.
Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu