Kilka dni temu pisałem, że telewizja nie rozumie Internetu lub celowo go deprecjonuje i podejrzewam, iż w dłuższej perspektywie nie wyjdzie im to na d...
Kilka dni temu pisałem, że telewizja nie rozumie Internetu lub celowo go deprecjonuje i podejrzewam, iż w dłuższej perspektywie nie wyjdzie im to na dobre. Ba, takie podejście może się okazać bardzo szkodliwe. Wczoraj Marcin opisał sprawę pewnego wydawnictwa, które również ma problem z odnalezieniem się w nowej rzeczywistości i teraz przyjdzie mu za to zapłacić (mamy już kontynuację). I przyznam szczerze, że bardzo mnie to dziwi.
Do tematu telewizji nie będę już wracał – jeśli jej przedstawiciele patrzą z góry na ludzi z Sieci (wszystkich) oraz na sam Internet, to trzeba się z tym pogodzić i czekać aż rzeczywistość zweryfikuje takie podejście. Skupię się na sprawie wydawnictwa, ale nie będę ponownie opisywał problemu – podejrzewam, że każdy z Was wie już o co chodzi, a jeśli kogoś ominęła ta impreza, to odsyłam do tekstu Marcina. Bardziej interesuje mnie to, jakim cudem wydawnictwo mogło się wpakować w taką historię.
Internet: wielkie novum
Internet nie jest czymś nowym, świeżym i totalnie niezbadanym. Jasne, że ciągle się rozwija, zaskakuje i zmienia, ale pewne mechanizmy, zjawiska i prawa wydają się w miarę stałe i znane zdecydowanej większości użytkowników. Przykłady? W Sieci informacja potrafi roznieść się bardzo szybko na olbrzymią skalę, w Sieci trudno coś ukryć, w Sieci nic nie ginie. A im bardzie próbujesz z czymś walczyć, tym mocniej podsycasz zainteresowanie tematem (zresztą, nie jest to zjawisko właściwe tylko dla Internetu – przecież znamy przykład aktorki, która walczyła ze szkalującą ją książką i nakręcała popyt na ten tytuł). Ta ostatnia kwestia ma już nawet swoja nazwę: efekt Streisand. Zapewne słyszała o nim spora część z Was.
Biorąc pod uwagę historie z przeszłości oraz elementarną wiedzę na temat Internetu, człowiek zadaje sobie pytanie: jak to możliwe, że w połowie 2014 roku jakaś firma, instytucja czy osoba (w tym przypadku wydawnictwo) powtarza błędy (oczywiste) innych i pakuje się w tarapaty. Na ten temat napisano już pewnie sporo tekstów, wygłoszono wykłady, przeprowadzono liczne dyskusje w trakcie branżowych konferencji. Nie brakuje specjalistów, przeróżnych poradników i żywych przykładów, a jednak nadal znajdują się podmioty, które wydają się być oderwane od rzeczywistości.
Garnki, piramidy, internety
W pewnym stopniu przypomina to sytuacje ze sprzedawcami magicznych garnków za 6 tys. złotych, z wyłudzeniami metodą "na wnuczka" czy z piramidami finansowymi. We wszystkich tych przypadkach zagadnienie nie jest nowe, media wałkują je od lat, a mimo to nadal słyszymy o ofiarach wspomnianych procederów. Pięć lat temu nie dziwiłem się, gdy słyszałem o emerytce, która nieświadomie kupiła drogi zestaw garnków. Nawet rok temu było mi szkoda takich osób. Ale dzisiaj mam już mieszane uczucia – przecież tysiąc razy omawiano ten problem w TV, radio, prasie, Internecie. Jeśli do kogoś nie dotarł przekaz i wybrał się na pokaz garnków albo wpuścił szarlatana do domu, to nie można już przerzucać całej winy na owego szarlatana, bo osoba kupująca (nawet nieświadomie) też dokłada swoją cegiełkę do problemu.
Można mówić o garnkach przez lata, a ludzie i tak wpakują się w kłopoty, ostatnio okazało się, że o samo dotyczy funkcjonowania w Sieci: można podać tysiąc przykładów wpadek, przestrzec, by nie robić tego i tamtego, a ostatecznie i tak znajdzie się ktoś, kto nie zrozumie przekazu albo go zlekceważy i poszerzy listę niechlubnych przykładów. I jestem tym zaskoczony, bo o ile łatwo omotać kiepsko wykształconą, samotną emerytkę i wcisnąć jej jakiś produkt czy kredyt, o tyle nie mogę zrozumieć, co kieruje firmą, która dziarsko wiesza linę, na której lud za chwilę ją powiesi. Porównanie nie jest przesadzone - takie wpadki naprawdę mogą doprowadzić do bardzo poważnych kłopotów.
O tym, że ostatecznie doszło do linczu, chyba nie trzeba nikogo przekonywać – wystarczy wpisać w wyszukiwarce nazwę wydawnictwa i bloga, który stał za (nie)przychylną recenzją książki, by szybko okazało się, iż sprawa zatoczyła szeroki krąg. Takiego rozgłosu wydawnictwo chyba od dawna nie miało (a może to arcymistrzowie marketingu i zbudowali misterną intrygę, z której nie zdajemy sobie sprawy?;)). Pomogli blogerce zaistnieć, zrobili prezent konkurencji, może nawet skorzysta na tym autor książki (choć tutaj byłbym ostrożny). Sami przez długi czas będą sprzątać bałagan po burzy, którą rozpętali. Mimo że sprawa ucichnie za dzień lub dwa (prawdopodobnie), to sam kazus pozostanie i będzie przestrogą dla innych.
Nauka, nie kopiowanie
Skoro już o kazusach i przestrogach mowa, warto wspomnieć, że (z czego najwyraźniej niektórzy nie zdają sobie sprawy), konkretnej sprawy nie można rozpatrywać wyłącznie w oparciu o doświadczenia z przeszłości. Należy je brać pod uwagę, wyciągać z nich wnioski i posiłkować się nimi, ale nie zadziała tu zasada kopiowania. Piszę o tym, ponieważ wydawnictwo najwyraźniej poszło w ślady Sokołowa (ta firma została przywołana w sprawie) i postanowiła wytoczyć tak mocne działa, jak producent z sektora spożywczego. Najwyraźniej niewiele zrozumiano z tamtej lekcji. To, że jeden bloger kulinarny przestraszył się wizji spotkania w sądzie z gigantem, nie oznacza, że zrobi to każdy. Co więcej, w przypadkach takich, jak ten ostatni, wydawniczy, można śmiało założyć, że górą będzie bloger. To cenna nauka, która powinna zostać wykorzystana przez innych, ale podejrzewam, że za jakiś czas będziemy świadkami kolejnej wpadki.
Warto także pamiętać, że lepiej jest zapobiegać niż leczyć i firmy czy instytucje wcale nie są skazane na wybór między dwoma rozwiązaniami: pozywać albo odpuścić i milczeć. To oczywiście dotyczy sytuacji, w której faktycznie popełniono błąd – przecież nie można zakładać, że za każdym razem rację będzie miała osoba krytykująca produkt, usługę czy decyzję. Jeśli jednak przytrafi się wpadka, a te są przecież czymś naturalnym, to zazwyczaj istnieje sposób, by wyjść z opresji z twarzą. Może nawet z tarczą – wydawnictwo mogło tak rozegrać niedociągnięcia wytknięte im w recenzji, że dzisiaj przedstawiano by je w pozytywnym świetle jako firmę, która potrafi się odnaleźć we współczesnym biznesie i ma ludzką, uśmiechniętą twarz. Tak będę wspominał przypadek słynnej już strony poznańskich juwenaliów.
Dlaczego nie skorzystać z pozytywnych przykładów?
Najpierw była wpadka studentów odpowiedzialnych za ten projekt i tekst Tomasza, który nie zostawił na nim suchej nitki, a potem… Potem odpowiedzieli sami studenci i nie grozili sądem, nie obrażali, nie szukali wymówki. Wzięli się do pracy i zareagowali dając przykład poczucia humoru. Czy ktoś na tym stracił? Raczej nie. Czy ktoś na tym zyskał? Zdecydowanie tak – studenci „błysnęli” i pokazali, jak można sobie radzić z krytyką w Sieci, będą się tym mogli chwalić przez długi czas. Mogli także liczyć na darmową reklamę, która w danej chwili była im zapewne potrzebna. Zrealizowali zatem swój cel, można nawet napisać, że z przytupem. I to powinna być lekcja dla wszystkich, którzy dostają (nie tylko w Internecie) prztyczka w nos i nerwowo na niego reagują.
Nie twierdzę, że każda firma powinna teraz rozwiązywać swoje problemy (lub wstęp do problemu) w sposób zabawny i radosny. Jak już pisałem, nie można bezmyślnie powielać rozwiązań z przeszłości, bo to może się szybko zemścić. W jednym przypadku sprawdzi się poczucie humoru i dystans do własnej wpadki, w innym rzeczowe podejście do sprawy, solidna porcja wyjaśnień czy po prostu cisza (z całym szacunkiem dla młodej blogerki, ale gdyby nie przesadzona reakcja wydawnictwa, to o błędach w książce dowiedziałoby się niewiele osób). Chciałbym wierzyć, że takie porady wydają się być czymś oczywistym i nie będziemy już świadkami kolejnej wtopy tego typu, ale to byłaby naiwność w czystej postaci - za miesiąc lub dwa pewnie znów usłyszymy o podobnym konflikcie. I nie potrafię tego zrozumieć...
Źródło grafiki: andbethere.com
Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu