NM Card było jedną z nowością, które pojawiły się wraz z Huaweiami Mate 20 i 20 Pro. Są one odpowiednikami kart pamięci microSD, ale firma zdecydowała się je wprowadzić, nie do końca zasadnie argumentując ich pojawienie się. W sumie to zagranie najlepiej pokazało, że bycie innym na siłę mija się z celem.
Huawei i premium? Trochę tak
W ciągu ostatnich kilku lat Huawei stał się czymś znacznie więcej niż jednym z producentów elektroniki z Chin. Przede wszystkim zaczął oferować ciekawe urządzenia w miarę rozsądnej cenie, wprowadzał ważne i przydatne rozwiązania, a do tego postawił na silny marketing, dzięki czemu stanowi obecnie drugą siłę na rynku, goniąc już tylko Samsunga. Do tego mają w swojej ofercie submarkę Honor, skutecznie walczącą z Xiaomi.
Niestety, niewieloma producentami kieruje rozsądek i niewielu zadowala odpowiedni cel. W przypadku Huawei można pokusić się o stwierdzenie, że miejscami koncern próbował stać się gwiazdą całego przedstawienia, chcąc skraść Apple trochę ich sławy. Ktoś jednak nie pomyślał o tym, że trudno sprawić, aby ktoś nagle dorównał firmie z Cupertino. Na szczęście sam koncern otrzymał również swoje wiadro z lodowatą wodą na głowę, więc można liczyć na to, że pewne zabawne ambicje nie zostaną przeniesione na ich produkty. Mimo wszystko skutki wojny handlowej USA i Chin mają na nich swój negatywny wpływ.
Przy okazji premiery Mate'ów 20 poznaliśmy nowy format kart pamięci. NM Card, bo o nim właśnie mowa, wyróżnia się przede wszystkim mniejszymi 0 45% wymiarami względem konwencjonalnych microSD, a firma na konferencji przedstawiała je jak wyczekiwaną rewolucję. Szkoda tylko, że ich osiągi nie są wybitne i w sumie trudno ocenić je bardzo pozytywnie. W testach przeprowadzonych przez Hi-Tech uzyskano średnią prędkość odczytu danych na poziomie 70 MB/s, a zapisu - 73 MB/s.
Samo NM Card opiera się aktualnie o eMMC 4.5 z obietnicą prędkości na poziomie standardu UHS-I U3. Huawei jednak w ten sposób chciał podkreślić swoją dominację, ale nie widzę też szczególnego entuzjazmu wśród samych użytkowników ich modeli. Nie da się ukryć, że prawie każdy producent zalicza wpadkę, kiedy chce wdrożyć na rynek swój własny standard, bo uważa się już za takiego giganta.
Mądre przykłady z historii
W tym miejscu kusi podanie przykładu Samsunga. Koreańczycy starali najpierw namieszać na rynku swoimi modelami z Tizenem, które stały się skuteczną kartą przetargową w negocjacjach z Google, ale za największą porażkę w promowaniu własnych pomysłów należy uznać zakrzywione ekrany.
Oczywiście wyglądają one zjawiskowo, ale w praktyce wnoszą stosunkowo niewiele do użyteczności samego sprzętu, o czym producent chyba zapomniał. Przynajmniej pozwalają flagowym Galaxy jakoś wyróżniać się na tle rynku. Przez tyle lat jednak prawie żaden inny producent nie zdecydował się pójść tą drogą i w sumie jedynie Huawei w Mate 9 Pro czy Mate 20 Pro próbował przenieść tą koncepcję do siebie, jednak po to, aby wyróżnić te warianty względem podstawowych. Moim zdaniem to rozwiązanie Samsunga akurat nie przyjęło się, mimo że to silny koncern, w dodatku z efektownymi pomysłami.
W tym wszystkim Apple zawsze jawi się jako przykład na to, że można skutecznie promować własne rozwiązania, które pokochają klienci. Tu przykładem może być wytrwałe stosowanie złącza Lightning, co powinny na dobre zakończyć nowe modele na jesień tego roku. Owszem, w chwili debiutu port ten oferował szybszy transfer niż microUSB 2.0 i do tego symetryczną wtyczkę, ale już od 2016 zdaje się być gorszy niż USB 3.1 typu C. Mimo to Apple może sobie pozwolić na zostawanie przy swoim, bo są kim są.
Ile firm stać na to, żeby wprowadzić prawdziwą rewolucję na rynek?
źródło: GSM Arena
Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu