Marvel ma naprawdę obszerną bazę postaci, o których przez najbliższe lata będzie kręcić seriale. Czy kiedyś wyjdzie z formy? Być może, ale na pewno nie teraz, bo "Hawkeye" to niezwykle przyjemny seans już na samym początku.
Tytuł może jednak niektórych widzów zmylić, ponieważ serial nie opowiada tylko o bohaterze znanym z filmów. Wprowadzenie kolejnych postaci jest oczywiste, ale tym razem historia nie skupia się tylko na odgrywanym przez Jeremy'ego Rennera Clincie Bartonie, bo równie istotny jest występ Hailee Steinfeld jako Kate Bishop. Dziewczyna dorastała wielbiąc i ubóstwiając Hawkeye'a, co zmobilizowało ją do opanowania obsługi łuku do perfekcji. Dzięki temu udaje się jej zdobyć kostium Ronina, by później wdać się w konfrontację z mafią. Gdy wieści o tym docierają do Clinta, bohater jest zmuszony zacząć działać, więc porzuca od niedawna prowadzone spokojne życie i łączy siły z Kate. Zanim to jednak nastąpi, dwójka będzie musiała nauczyć się współpracować.
Hawkeye to nie tylko Clint
Serial opiera się w dużej mierze na chemii i partnerstwie tej dwójki, dlatego ważne było odnaleźć aktorkę, która będzie nadać na tych samych falach co Jeremy. Udało się to osiągnąć, a efekty robią naprawdę dobre wrażenie. Dwójka aktorów świetnie się uzupełnia, a wymiany zdań nie są sztuczne czy niewiarygodne. Być może nie potrzebowali nawet dużej liczby prób, by większość z wspólnych scen wypadła po prostu znakomicie, a warto też dodać, że całość pozytywnie wpływa na postać Clinta, która w filmach nie miała szans wybrzmieć tak jak tutaj już w pierwszych odcinkach.
To serial Marvela, więc spójność nie jest problemem
Serial przenosi nas do Nowego Jorku w świątecznym okresie, więc oprawa wizualna jest w dużej mierze zależna i atrakcyjna dzięki znanym lokalizacjom oraz urokowi samego miasta. Same scenografie nie wydają się serialowe czy telewizyjne, lecz na poziomie wszystkich produkcji Marvela, co jest kolejnym sukcesem studia, które potrafi umiejętnie uzupełniać uniwersum produkcjami małego ekranu. Tych nie odbiera się jednak jako mniej istotnych lub niewystarczająco sfinansowanych opowieści, które muszą balansować na granicy. Jeśli coś jest niezbędne do zaprezentowania, to to zobaczymy i to w odpowiedniej oprawie. Efekty specjalne nie odgrywają tu pierwszorzędnej roli, ale są oczywiście obecne i trudno im cokolwiek zarzucić.
Serial jest w pewnym sensie siebie świadomy i nie stara się być na siłę ckliwą, pełną patosu i emocji opowieścią. To bardzo przyjemna historia, mająca mnóstwo zabawnych momentów, gdy Marvel po prostu ukazuje dystans do wszystkiego, co dzieje się w MCU. Fani starający sobie zrobić selfie z Clintem w publicznej toalecie też tu są, podobnie jak kilka innych lżejszych momentów, które sprawiają, że ciężar historii zostaje odpowiednio zbilansowany. W dwóch pierwszych odcinkach wystarczająco zostaje zarysowana opowieść na cały sezon, ale na pewno będą nas czekać niespodzianki, być może nawet w postaci pojawienia się innych znajomych twarzy.
Lekki, przyjemny i zabawny, ale to tylko początek
Na tę chwilę "Hawkeye" to serial, który na pewno nie będzie wymagał od widza takiej znajomości uniwersum, co "Loki" lub "WandaVision", co jest jednocześnie wadą i zaletą. Nie jest aż tak głęboko zakorzeniony w świecie, który kojarzymy z filmów, bo stara się być samodzielną produkcją, więc nie każdemu z fanów może to odpowiadać, ale to raczej dobrze, że nie studio nie stara się uczynić z tego serialu czegoś więcej, niż być powinien.
Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu