Gry na wyłączność, czyli kolokwialnie exy (od ang. exclusive). Dla jednych dowód na obrotność i przedsiębiorczość producentów platform do grania, dla innych przekleństwo i coś, co szkodzi zarówno rynkowi jak i graczom. Jak jest w rzeczywistości?
Długo zastanawiałem się jak zacząć ten wpis. Głównie dla tego, że zawsze byłem graczem pecetowym i konsolowa część cyfrowej rzeczywistości nigdy mnie nie pociągała, ani nie kusiła. Latami największą estymą darzyłem "erpegi" i "efpeesy". Dla kogoś, kto swego czasu grał w reprezentacji Polski, w sieciowym FPS (Day Of Defeat FTW), koncepcja celowania za pomocą pada jawiła się zgoła obrazoburczo.
Z punktu widzenia ówczesnego pecetowca, gier na wyłączność nie było. Oczywiście zdarzało się pograć u znajomych w Pancer Dragona, czy innego Mario Karta, ale to przecież zręcznościowe popierdółki, a nie prawdziwe gry. Z biegiem lat zaczęły pojawiać się poważniejsze tytuły na konsole, ale w czasach, kiedy tryb online i setki modów były na PC normą, nawet Red Dead Redemption przy siostrzanej GTA Vice City wyglądał bardzo blado.
Pierwszą konsolę kupiłem dla dzieci. Wszystkie kolejne także. Mimo, że chętnie korzystam i przy każdej okazji tniemy razem w coopie, także w stacjonarki do grania inwestuję głównie z ich powodu. Czy to taka moja karma, czy po prostu nie potrafię robić dziewczynek, całe moje potomstwo to chłopaki. To oni gry kupują, płacą za goldy, ea accesy, game pasy czy konta na steamie. To dzięki nim dowiedziałem się o znaczeniu eksclusive'ów i to na ich spojrzeniu opiera się moja opinia.
Z punktu widzenia gracza
Tu sprawa jest dość prosta. Wydałem kasę na konsolę lub PC, chciałbym móc grać w każdą grę. Tytuły na wyłączność zmuszają mnie do kupienia kolejnej konsoli. Nawet jeśli nie jest to kwestia kasy, to ustawienie 4 konsol po telewizorem (nextgeny i starsze edycje) i zarzucenie półek padami i akcesoriami wydaje się po prostu głupotą. Premiera fajnej gry na sprzęt, którego nie posiadamy w sposób zrozumiały rodzi frustrację. Szczególnie, że poza umową z producentem, który wyłożył kasę na zablokowanie dystrybucji do jednej platformy, nie ma przeszkód żeby grę udostępnić na inne sprzęty.
Oczywiście inaczej sytuacja wygląda z punktu widzenia posiadacza konsoli, na którą jest wyłączność. Ktoś taki nie będzie miał problemu, żeby ograć nowy tytuł. Czy jednak wyłączność daje jakiekolwiek rzeczywiste korzyści dla kogoś takiego? Ja żadnych nie widzę. Chyba, że ktoś ma tak kiepsko poukładane w głowie, że cieszą go problemy innych, a świadomość, że ludzie, którzy podjęli inne niż on decyzje zakupowe będą musieli obejść się smakiem, sprawia mu ponurą satysfakcję.
Normalnych ludzi wyłączność nie cieszy. Gdyby przykładowo, Wiedźmin 3 został zablokowany na jedną platformę, byłoby mi przykro, że zamiast 10 milionów graczy z tym arcydziełem naszych rodaków mogło zapoznać się tylko kilka.Co z tego, że CD Projekt RED swoje by zarobił (koncern musiałby wynagrodzić im różnicę w dochodach) – przy wyłączności, Wiedźmin nie mógłby aspirować do tytułu najlepszej gry wszech czasów, deweloperzy nie zyskaliby tak zasłużonej, światowej renomy, a konkurencja nie musiałaby równać w górę i podnosić jakości swoich produkcji. Pewien jestem, że byłoby to ze szkodą dla rynku gier oraz samych graczy.
Z punktu widzenia koncernu
Rzecz się musi opłacać. Rachunek ekonomiczny do prostych nie należy - uwzględnić należy multum przeróżnych kosztów i korzyści. O ile te pierwsze wyliczyć łatwo (koszty tego swoistego "vendor lock" znajdują się w umowach z developerami) o tyle drugie, szalenie trudno.
Jak sprawdzić ile osób wybrało daną konsolę dla konkretnego exa? Skąd wiadomo, czy bez niego dany klient i tak nie kupiłby naszego produktu? Ankiety, biura obsługi, kanały sprzedaży - żadne źródło nie pozwoli na dokładne przeliczenie wszystkiego na dolary. Oczywiście księgowość sprawozdawcza jest bezlitosna. W taki czy inny sposób, wszystko musi zostać sprowadzone do liczb. Na ile jednak rachunki te odzwierciedlają rzeczywistość? To najwidoczniej zależy od tego, kto liczy.
O ile Japończycy ewidentnie doszli do wniosku, że blokowanie i zamykanie własnej platformy to skuteczna droga do rynkowego sukcesu, Amerykanie z Microsoftu doszli do zgoła odmiennych wniosków. Podczas gdy pierwsi mocno inwestują w tytuły na wyłączność, drudzy swoją platformę otwierają, ułatwiają dostęp do własnego ekosystemu nie tylko klientom grającym na PC, ale także platformom konkurencyjnym (vide możliwość gry w Minecrafta lub Rocket League z użytkownikami najnowszej konsoli Nintendo).
Nie łudźcie się, że za tak różnymi podejściami do tego tematu stoi czyjś kaprys lub jednostkowa opinia. Wszystkie takie decyzje podejmowane są w korporacjach na podstawie bardzo konkretnych danych liczbowych, na bazie kosztownych badań i prognoz rynkowych.
Jak to się stało, że dwie, działające na tym samym rynku firmy doszły do tak różnych wniosków? Możemy tylko spekulować, ale odpowiedzią jest pewnie różna sytuacja obu firm. Podczas gdy Sony jest zdecydowanym rynkowym liderem, Microsoft musi gonić i podkopywać jej pozycję. Tam gdzie jedna ma w portfolio tylko konsole (dużą i mobilną), tam druga ma jeszcze rynek PC, gdzie w zasadzie rządzi i dzieli. Nic dziwnego, że jeśli do jednego równania wrzuci się różne dane wyjściowe, wynik będzie zupełnie inny.
Trochę wróżenia z fusów
Moim zdaniem, otwarte podejście Microsoftu będzie przynosiło lepsze efekty. Umożliwienie współzawodnictwa z właścicielami innych sprzętów, grania w ten sam tytuł zarówno na konsoli jak i PC (także swobodne kontynuowanie gry po zmianie platformy), czy choćby wsteczna kompatybilność, to bardzo konkretne korzyści dla gracza. Może nie jest to „game changer”, ale przecież to właśnie suma wszystkich korzyści staje się decydująca przy wyborze konkretnej konsoli.
Nie twierdzę, że zamknięte podejście Sony nie działa. Duża przewaga nad konkurencją w ilości sprzedanych konsoli, oraz sporo naprawdę wybitnych tytułów na wyłączność sprawia, że „prawdziwi” i bezkompromisowi gracze w zasadzie zmuszeni są do kupna PS4. Nie będzie ryzykownym przypuszczenie, że wystarczy konsekwencja w takim podejściu i tą rundę wojny konsolowej koncern z Japonii ma już wygraną.
Sony, co z tą konsekwencją?
Tymczasem właśnie pojawia się pierwsza, bardzo poważna rysa na koncepcji biznesowej Sony. Ciągle będąca w fazie beta, usługa Playstation Now pozwala na granie w tytuły z PS4 na niemal każdym PC.
Chciałbym zobaczyć miny wiernych fanów konsoli z Japonii, negujących wyłączność gier pisanych dla Microsoftu, tylko dlatego, że można w nie grać także na PC. To się robi całkiem zabawne, kiedy przeanalizuje się, jak bardzo stanęła na głowie sytuacja exów, po wprowadzeniu nowej usługi:
Wcześniej, chcąc pograć we wszystkie najlepsze tytuły wybór był jeden. Kupno PS4 oraz wypasionego komputera. Kosztowało to ładnych parę tysięcy, ale pozwalało ogrywać exy zarówno od Sony jak i Microsoftu.
Teraz, wystarczy kupić Xbox One oraz użyć dowolnego, nawet leciwego, kurzącego się w domu laptopa! Koszt zabawy? Jakieś 1700 zł na sprzęt (X0 oraz słabiutki PC) . Oparta na streamingu usługa nie ma szczególnie wysokich wymagań sprzętowych. Zalet jest więcej. Taka konfiguracja umożliwia granie na wygodniejszym (nie jest to tylko moja opinia) padzie z Xbox One, a ponieważ mowa o usłudze abonamentowej nie trzeba nawet gry kupować – opłacenie miesiąca lub dwóch powinno wystarczyć do ogrania nawet kilku fajnych tytułów.
To gdzie ten, wieszczony w tytule zmierzch exów?
O rynku decydują główni gracze. Podczas gdy jeden z nich od dawna z gier na wyłączność się wycofuje, drugi właśnie otwiera swój growy ekosystem na użytkowników komputerów PC. To będzie musiało spowodować zmiany w modelu biznesowym Japończyków. Oczywiście w dużych korporacjach nie należy oczekiwać rewolucji i radykalnych zwrotów akcji, można i należy się jednak spodziewać ewolucji, która z pewnością spowoduje zmniejszenie nacisku na exclusive'y.
I dobrze. Nie lubię tytułów na wyłączność. Wkurzają mnie zarówno gry na jedną tylko konsolę, jak i seriale dostępne tylko w jednej usłudze VOD. O całych płytach z muzyką dostępną tylko w iTunes lub Spotify nawet nie wspominam. Takie działania są częstym elementem rynkowej rywalizacji koncernów, jednym chyba z najbardziej szkodliwych dla klientów.
Cieszę się, że przynajmniej w kwestii gier coś się ruszyło i wraz z Playstation Now, problem z exami odejdzie do lamusa, gdzie jego miejsce. Testy usługi są bardzo obiecujące, pozostaje kwestią czasu, kiedy na tablecie będę mógł pograć w tak zachwalany Uncharted czy The Last of Us. Także posiadacze PS4 sporo zyskają. Po zainstalowaniu aplikacji na swoim PS4, dostaną w końcu opcję grania w ponad 500 gier za stałą miesięczną opłatę.
Łyżką dziegciu pozostaje tutaj cena usługi. Przy cenie EA Access (79 zł rocznie) czy Xbox Pass (30 zł miesięcznie), 20 zielonych wydaje się dość wygórowaną stawką. W zamian za relatywnie duże pieniądze otrzymujemy jednak dostęp do ogromnej liczby tytułów, wśród których znajdziemy nowe hity, nieobecne w innych usługach.
Poprawcie mnie jeśli się mylę, ale problem ceny dotyczy tylko posiadaczy PS4. Pecetowcy i właściciele Xboxów mogą grać w większość gier płacąc tańsze, konkurencyjne abonamenty, doraźnie wykupując Playstation Now do ogrania ważniejszych exów od Sony. Cóż, lider rynku rzadko musi konkurować cenowo z mniejszymi graczami...
Źródła obrazków: https://www.youtube.com/watch?v=tSxxBmKbNlk, playstation.com, gamespot.com oraz własne.
Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu