Felietony

Błędne informacje to problem nie tylko fake newsów. Niestety

Kamil Świtalski

Gram, pogrywam i piszę od kiedy pamiętam. Oprócz t...

Reklama

Przy podsumowaniach roku prawdopodobnie bardzo głośno będzie się mówiło o fake news, do których niewątpliwie należał początek tego roku. Ale nie tylko z nimi mam problemy...

Ostatnie lata przyniosły spore zmiany w kontekście czytelnictwa w ogóle. I nie chodzi mi tylko o to, że elektroniczne wersje książek zaczęły rosnąć w siłę. Nie, nie. Mam raczej na myśli dużo większy proces zmian — elektroniczne wydania prasy codziennej, wiadomości czytane w internecie, a nie ulubionym dzienniku. Zresztą same książki też przeszły swoje — teraz aby zostać ich autoremnie potrzeba wsparcia wydawnictwa, ani domu mediowego. Dzięki dobrodziejstwom self-publishingu każdy, kto ma kilka-kilkanaście tysięcy złotych, ma szansę nim być. To że nie każdy powinien, to zupełnie inna sprawa. Ale nie tylko wydawane w ten sposób niszowe tytuły mają problem z utrzymaniem jakości. Niestety.

Reklama

Zasada ograniczonego zaufania?

Czytając powieści osadzone w wyobraźni autora jest łatwiej. Bo to on ustala zasadach i nie mamy za dużo do gadania. Ale kiedy przychodzi do literatury faktu — chcę ufać, że osoba która napisała książkę jest specjalistą w swojej dziedzinie. I kiedy informuje mnie — jako czytelnika — o regułach czy historii, tłumaczy mi to i owo, to chcę wierzyć, że jest to prawdą. A, niestety, coraz częściej spotykam się z tym, że nie powinienem. Bo kiedy próbuję to później weryfikować, albo najzwyczajniej w świecie chciałbym doczytać co nieco — okazuje się, że wysnute tam tezy nijak nie mają się do stanu faktycznego. I nie jest ważne to, czy autorem / wydawcą jest wielki koncern, czy ktoś postawił na self-publishing. A nazwisko też może być zwodnicze. Bo prestiżowa literacka nagroda i lekkie pióro nie uchronią autora przed pokazywaniem błędnych prawd, które później przekazuje swoim czytelnikom — w tym także i mnie. Tylko dlaczego nikt tego nie wychwytuje zanim książka trafia na rynek? Tego, niestety, pojąć nie potrafię. Bo, owszem, błędy się zdarzają — ale kiedy publikacja jest nimi najeżona, to coś tu jest nie tak.

Ekstremalne przypadki

Wisienką na torcie są książki i wpadki takie jak przykład opisany i wypunktowany tutaj. Rozumiem, że niektóre książki wydawane są niestandardowo (patrz: "Dom z Liści" Danielewskiego). Ale — wybaczcie moją ignorancję — artystyczna wolność jawi mi się w tym konkretnym przypadku jako wymówka dla niechlujstwa. No ale może mam zbyt tradycyjne podejście do sprawy? Może czas poprawnych gramatycznie, stylistycznie i interpunkcyjnie publikacji to pieśń przeszłości?

Fake news nie są jedynym problemem...

Ostatnio coraz częściej przyłapuję się na tym, że czegokolwiek bym nie czytał — później, standardowo, sprawdzam to w możliwie kilku innych zaufanych źródłach. Aby przekonać się, że nikt niczego nie przekręcił, że nie ma problemów w tłumaczeniu i wszyscy się dobrze zrozumieli. O ile w kwestii krótkich rzeczy nie stanowi to większego problemu, o tyle gdy mówimy o większych zjawiskach sprawy się komplikują. W najlepszym przypadku kilka razy czytam dokładnie to samo, utrwalając sobie wiadomości. Gorszy scenariusz jednak, który nie jest odosobnionym przypadkiem, zakłada, że któraś z informacji okazała się kompletną bzdurą. A wtedy trzeba kopać znacznie głębiej.

Szkoda. Tym bardziej, że — jak pisał ostatnio Maciej w kontekście Targów Książki, dobra literatura nie ma łatwo w starciu z celebrytami i nowymi mediami. A przy nawale wpadek, niechlujstw i niedoróbek — jej renoma zaczyna podupadać i przy takim natłoku pokus dookoła, podniesienie się może okazać się niezwykle trudne. Dlatego liczę, że autorzy i redaktorzy wezmą się do roboty i pokażą, że nie wszystko jeszcze stracone.

Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu

Reklama