DRM to zabezpieczenie inwestycji dla wydawcy i producenta. Czemu więc określam je mianem zła? Z dwóch prostych powodów: mało kto przejmuje się jego be...
DRM to zabezpieczenie inwestycji dla wydawcy i producenta. Czemu więc określam je mianem zła? Z dwóch prostych powodów: mało kto przejmuje się jego bezawaryjnym działaniem oraz jest to zwykłe przerzucenie całej odpowiedzialności, wraz ze wszystkimi problemami jakie ze sobą niesie, na klienta.
Zacznijmy jednak od początku. Myślę, że śmiało można poczynić założenie, że ogromna większość klientów nie kupuje za własne, ciężko zarobione pieniądze programu czy filmu, żeby go spiracić, czyli wrzucić na Torrent czy Rapidshare.
To jest po prostu ryzyko, w końcu to udostępnianie jest karalne, nie ściąganie, a ten kto już zapłacił i kupił, ten ma już własną kopię. Czyli statystycznie, to nie ci, którzy kupują są piratami, jednak właśnie oni muszą się z zabezpieczeniami borykać. Z kolei ci, którzy są faktycznymi piratami, albo ściągają już wersje bez zabezpieczeń, albo wspomniane zabezpieczenia nie stanowią dla nich większej przeszkody i cała zabawa w ich łamaniu.
Do tego wpisu sprowokowało mnie niedawne wydarzenie. Będąc w Empiku kupiłem film „Czarny łabędź”. Włączam film i co widzę na początku? Reklamę antypiracką, której nie mogę przewinąć, tylko jestem zmuszony ją obejrzeć, chociaż za film zapłaciłem. Nie sprawdzałem, ale jestem pewny, że wersja filmu dostępna do ściągnięcia w sieci, jest pozbawiona tych wątpliwych przyjemności. Co prawda nie jest to zabezpieczanie DRM, ale dobrze obrazuje paradoks tego typu zabezpieczeń.
Częstym argumentem przytaczanym przez zwolenników zabezpieczeń jest fakt, że swoje mieszkania i samochody też zabezpieczamy niewygodnymi kluczami i alarmami i nie narzekamy, że nam kieszenie wypychają. Jest tylko jedna podstawowa różnica, prawie nie zdarza się, żeby ktoś nie dostał się do swojego mieszkania z powodu odmówienia przez zamek współpracy. Natomiast programy, które nie chcą się uruchomić z powodu zabezpieczeń, są nagminnym problemem. Ale to już klient ma się tym martwić, dozownic pod podany numer i szukać wyjścia z sytuacji.
Nie mówiąc o sytuacji, w której program działał i przestał, bo coś się zmieniło, konfiguracja sprzętowa, ilość aktywacji się skończyła, czy program nie może się połączyć serwerem. Pół biedy, kiedy wszystkie informacje są dostępne w instrukcji i czerwonym kolorem wytłuczone jest, że przed reinstalacją systemu należy program dezaktywować. Zazwyczaj jednak o takich rzeczach dowiadujemy się po fakcie, bo informacji nie ma wcale, albo jest ona niejasna.
Ilu czytelników wie ile razy może reinstalować swój system Windows, zanim odmówi on aktywacji? Ile osób zna wszystkie możliwe powody, dla których może odmówić aktywacji? Być może są osoby, które to wiedzą, ale ile ich jest? I czemu tak mało? W końcu mają prawa do tego, co sami zakupili. Nie wspominając o sytuacji kiedy dochodzi do aktywacji produktu przez telefon, a ktoś posiada np. Office dla użytkowników domowych, który można zainstalować legalnie na 3 komputerach. Przed podaniem kodu aktywującego, nie wspominając o niewygodzie wpisywania bodajże 60 cyfr (o ile dobrze pamiętam), pada pytanie: „Na ilu komputerach zainstalowany jest produkt? Jeśli na więcej niż jednym wciśnij 1, jeśli na na jednym, wciśnij 2”. Jeśli odpowiemy zgodnie z prawdą, że na więcej niż jednym, zostaniemy pouczeni na temat pirackiego wykorzystania programu i rozłączeni. Teraz aktywacji możemy dokonać tylko przez reinstalację programu i odpowiedzeniu niezgodnie z prawdą, lub dyskutując z konsultantem, udowadniając, że nie jesteśmy wielbłądem.
Nie chodzi mi więc o to, że producent czy wydawca nie ma prawa do zabezpieczania inwestycji, chodzi o to, że czyni to kosztem swojego klienta, oferując niepełnoprawny produkt. Przerzuca na klienta całą odpowiedzialność i niech on się tym martwi. Osobiście uważam to za nieeleganckie i nie do przyjęcia.
Nie mam nic przeciwko zabezpieczaniu inwestycji w sposób nieszkodliwy dla klienta, na przykład przez oferowanie dodatkowych bonusów do ściągnięcia po zalogowaniu on-line, albo oferując bogatą zawartość pudełka (drukowane instrukcje, poradniki, materiały dodatkowe). Jestem przeciwny zabezpieczeniom ograniczającym swobodę klienta. Czemu mam płacić za ograniczanie mojej własnej wolności?
Osobiście swoją cegiełkę na walkę z DRM dokładam w taki sposób, że staram się jak najczęściej kupować elektroniczne dobra bez zabezpieczeń DRM, nawet wówczas, kiedy sam produkt średnio mnie interesuje, ale uważam daną inicjatywę za wartą poparcia. Jednocześnie staram się nie kupować produktów zabezpieczonych DRM, jeśli nie jest to dla mnie absolutnie konieczne. Podkreślam, że „staram sie nie kupować” nie oznacza, że pozyskuje je w inny sposób, po prostu z nich rezygnuję.
Wzorem do naśladowania jest tu gra Wiedźmin 2, o której pisał Szymon Barczak. Pomimo dużej kwoty zainwestowanej w produkcję, zaraz po wydaniu gry zrezygnowano całkiem z wszelkich zabezpieczeń wydając specjalnego patcha. Jak widać można. Co ważne, wyszło w niezależnych testach, jak również sami Twórcy gry przyznali, że zabezpieczenia negatywnie wpływały na płynność działania gry. Nie jest więc tak, że zabezpieczenia nie mają negatywnych skutków ubocznych i to wymysły marudnych konsumentów.
Nie rozumiem również klientów, którzy nie chcą zagłosować swoimi portfelami i nie zrezygnują z dóbr elektronicznych zabezpieczonych w sposób ograniczających ich wolność. Po co dawać sygnał wydawcom i producentom, że są bezkarni, że mogą robić co im się żywnie podoba? Czasem nie ma wielkiego wyboru, nie oczekuje, że z dnia na dzień wszyscy porzucą Windows i Office. Sam z tych programów korzystam. Czasem jednak kupno określonej gry czy filmu nie jest konieczne, gdy posiada ona utrudniające życie zabezpieczenia. Decyzję pozostawiam czytelnikom.
Problem omawiany był nie jeden raz, ale uważam, że wciąż warto o nim mówić, tak długo, dopóki DRM utrudnia nam życie i nie wszystkiego rodzaju dobra są dostępne bez tego rodzaju zabezpieczeń. Co chwila natykam się na nowe niedogodności, jak w przypadku filmu Czarny łabędź, czy reinstalacji systemu, które przypominają mi, że będąc klientem jestem traktowany jak zło konieczne. Nie pozwalają mi o tym zapomnieć ani na moment, bo przecież każdy klient to potencjalny złodziej. Przenosząc ten rodzaj rozumowania na świat materialny, żeby kupić kuchenne noże, musiałbym przejść testy psychologiczne, żeby udowodnić, że nie jestem przyszłym nożownikiem-mordercą.
Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu