Polska

Dlaczego polskie księgarnie zaczynają wyglądać jak… dział zagraniczny?

Kamil Świtalski
Dlaczego polskie księgarnie zaczynają wyglądać jak… dział zagraniczny?

Nie mam ostatnio zbyt wielu okazji by stanąć w księgarni przed półką z ostatnimi hitami. Może dlatego kiedy zobaczyłem jak teraz wyglądają polskie wydania popularnych powieści byłem w szoku. Mam jednak nadzieję, że ten trend szybko przeminie.

Nie bywam często w księgarniach. Szczerze mówiąc - są raptem dwie, niewielkie, niezależne przybytki tego typu w których bywam regularnie. Staram się zakupami tam wspierać niewielkie wydawnictwa, a także samych ich właścicieli, którzy dokładają wszelkich starań, by na półki trafiały wyłącznie wysokiej jakości produkty. Na co dzień książki kupuję przede wszystkim w formie cyfrowej, więc w sieciówkach… praktycznie nie bywam. Kilka tygodni temu jednak odwiedziłem EMPiK, spojrzałem na jeden z tamtejszych regałów i w pierwszej chwili myślałem, że tak rozrósł się dział z anglojęzycznymi książkami w rodzimej księgarni. Ale to nie był dział zagraniczny.

Jak to się stało, że przestano tłumaczyć tytuły? Zakładam, że sporo w tym winy… internetu

Okazuje się, że przetłumaczyć książkę - owszem, można - ale tytuł już niekoniecznie. I jeżeli zobaczyłbym taką jedną czy dwie pozycje - prawdopodobnie nie zwróciłbym na nie specjalnej uwagi. Tutaj jednak nie mówimy o pojedynczych przypadkach, a książkach, które już idą w dziesiątkach. I najwyraźniej stale zaczyna ich przybywać. Tłumacze decydują się nie tłumaczyć tytułów, a może wydawcy z nadzieją na lepszą sprzedaż nie decydują się korzystać z polskich tytułów? Właściwie z perspektywy ostateczne odbiorcy to bez większego znaczenia - ale faktysą takie, że wygląda to po prostu… źle. I żeby była jasność — uważam że są tytuły, które warto zostawić w oryginale. Ale język polski i jego słowotwórstwo potrafi być magiczne - więc nawet wymyślone na potrzeby opowieści nazwy własne można ograć w cudaczny sposób, czego na przestrzeni lat byliśmy już wielokrotnie świadkami.

Lwia część publikacji w których zdecydowano się nie tłumaczyć tytułu, to pozycje młodzieżowe. O ironio - idealnie byłoby użyć anglojęzycznego terminu young adults, który jest znacznie bardziej precyzyjny, niż ten polski którego użyłem. Bo u nas literaturą młodzieżową będą zarówno „Igrzyska śmierci” Suzanne Collins, jak i „Karolcia” Marii Kruger. Mówiąc zatem precyzyjnie - literatura kierowana do starszej młodzieży. Dlaczego akurat te tytuły zostają w oryginale? Prawdopodobnie dlatego, by grupa docelowa szybciej je odnalazła na półce… wiecie, na wypadek, gdyby sama grafika na okładce nie wystarczyła. To często książki, które są hitem w mediach społecznościowych (głównie na Instagramie i TikToku), opcjonalnie są najzwyczajniej w świecie… objawieniem z Wattpada. Wydawcy boją się zatem poświęcić ich „rozpoznawalność” w grupie docelowej na rzecz rodzimego tytułu. A później regały w księgarniach wyglądają… jak wyglądają. W mojej opinii — smutno. Nie mówiąc już o tym, że te wszystkie angielskie słowa mogą okazać się dla żyjących poza social mediami odpychające i przerażające. Przecież nie każdy musi rozumieć co te tytuły w ogóle oznaczają, prawda?

Mam cichą nadzieję, że to tylko chwilowy trend - i za kilka miesięcy będzie w odwrocie. Dyskusja o tłumaczeniach tytułów dzieł popkultury trwa od lat i przetoczyła się przez wiele dziedzin. Filmy i gry mamy „obcykane”, ale z książkami… właściwie nie było na przestrzeni lat problemów. Teraz jesteśmy świadkami plagi która - mam cichą nadzieję - szybko przeminie.

Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu