VOD

Recenzja serialu Django – miał być wybuch dynamitu, wyszedł niewypał

Patryk Koncewicz
Recenzja serialu Django – miał być wybuch dynamitu, wyszedł niewypał
Reklama

W nowym Django nie znajdziecie nic z filmu Tarantino. Serial chciał bazować na motywach westernu z lat sześćdziesiątych, ale nawet to mu nie wyszło.

Jeśli obiła się Wam o uszy jakakolwiek wzmianka o serialu Django, to zapewne z nadzieją pomyśleliście o produkcji choćby w niewielkim procencie tak dobrej, jak kultowy już film Tarantino z Jamiem Foxxem w roli głównej. Niestety muszę Was rozczarować – Django od Canal+ to serial inspirowany bardziej westernem Sergia Corbucciego z lat 60. Nie ma tu za grosz tarantinowskiego zacięcia, ale to zaledwie jeden z problemów.

Reklama

Możemy mieć Django w domu? Django w domu:

Tajemniczy i gburowaty jegomość przybywa do miasteczka wyrzutków z misją znaną tylko samemu sobie, a jego przybycie rozpoczyna lawinę niekorzystnych zdarzeń. Ileż razy widzieliśmy już taką historię? Najwyraźniej za mało, bo Leonardo Fasoli i Maddalena Ravagli postanowili znów zaserwować widzom odgrzewanego kotleta, motywując to oddaniem swego rodzaju hołdu klasyce. Sęk w tym, że klasyki odtwarzać nie trzeba, bo ona broni się sama, a próby tworzenia nowej marki na plecach oldskulowych tytułów rzadko kiedy kończą się sukcesem. Spoiler: tym razem znów się nie udało.

Polecamy: "Śnięty Mikołaj": Gwiazdor wredny na planie serialu? Nie miała dla niego litości

Tytułowy Django (w jego roli Matthias Schoenaerts) przybywa do Nowego Babilonu, czyli miasteczka postawionego od zera w surowym kraterze, gdzie byli niewolnicy i wszelkiej maści społeczne wyrzutki ledwo wiążą koniec z końcem, starając się rozpocząć życie na nowo. Na czele prowizorycznej osady stoi John Ellis (Nicholas Pinnock) – były niewolnik, który wyswobodził się z kajdan po klęsce skonfederowanego południa w wojnie o niepodległość. Prawnie niewolnictwo zostało zniesione, ale niewiele ma to wspólnego ze społecznymi nastrojami. Dlatego też Ellis oraz jego osierocona partnerka Sarah, muszą stale mieć się na baczności przed szalenie brutalną Panią Elizabeth (Noomi Rapace) z okolicznego miasteczka, która chory sadyzm ubiera w łaszki religijnego fanatyzmu.

Brzmi to wszystko jak scenariusz na mroczny i dojrzały western, ale już pierwsze odcinki serialowego Django udowadniają, że nawet najlepszy zamysł fabularny nie pomoże, jeśli aktorzy nie potrafią uciągnąć swoich ról – a ci w tym przypadku są wyjątkowo bezpłciowi.

Wielka gra w udawanie

Django od Canal+ ma jeden bardzo poważny problem. Serial chciałby być westernem, ale robi wszystko, by westernowego klimatu się wyzbyć. Mamy tu bowiem absolutny miszmasz – to produkcja włosko-francuska, sceny były kręcone w Rumunii, a europejscy aktorzy niezbyt udolnie odgrywają południowy akcent. To taki amerykański western z Wish albo innego Aliexpress, który na domiar złego pogrąża się przez słabe aktorstwo. Wydawać by się mogło, że historia Django, jego motywacji, tajemnic i wyborów będzie grała tutaj pierwsze skrzypce, ale w rzeczywistości otrzymujemy głównego bohatera, którego po prostu nie da się polubić. Lwia część scen z jego udziałem to nostalgiczne patrzenie w dal, burczenie pod nosem i pojawianie się w losowych scenach dosłownie znikąd – trochę tak, jak by main charakter stanowił tutaj rolę drugorzędną.

Więcej czasu ekranowego otrzymał zaś John Ellis oraz Sarah, która – zdradzę – jest powiązana z samym Django. Sęk w tym, że opowieść o ich trudnej miłości między sierotą a byłym niewolnikiem także nie wywołuje emocji. Twórcy starają się nadać tej relacji głębi, przecinając serial licznymi retrospekcjami, ale widz w zasadzie sam mógłby się domyślić, o co tutaj chodzi bez zbędnego tłumaczenia, które tylko na siłę wydłuża niespełna godzinne odcinki. Dzieje się tak dlatego, że scenariusz bazuje na bardzo prostych rozwiązaniach i stosuje metodę podtrzymujących uwagę scen w ostatnich minutach epizodów, skazując widza na wysłuchiwanie filozoficznych rozważań o trudach życia przez pozostałą część. Od czasu do czasu serial rzuca nas w wir strzelanin i wtedy faktycznie znużona powieka otwiera się na moment, ale im dalej w las, tym mocniej uświadamiamy sobie, że nic nowego w kwestii batalistycznej nas nie zaskoczy.

Nie wiem, kto wpadł na tak durny pomysł, by niemalże w każdą scenę strzelanin – którymi przecież westerny stoją – mieszać John Ellisa i Panią Elizabeth, czyli (prawie) głównego protagonistę i główną antagonistkę. Absurd polega na tym, że pomimo wrogości postacie mają wspólną przeszłość i zachowują się jak niedojrzałe rodzeństwo. Knują i spiskują przeciwko sobie, ale za każdym razem rozchodzą się bez słowa, gdy lufy ich rewolwerów spotykają się naprzeciwko siebie. Odchodzą następnie w swoją stronę jak gdyby nigdy nic i wracają do codziennych obowiązków. Gdy wydarzyło się to po raz pierwszy, to uznałem, że taki zabieg ma na celu zarysowanie pewnego rodzaju uczuć, skrytych gdzieś głęboko pod zbieranymi przez lata niesnaskami. Problem w tym, że takie schematyczne sceny wrzucono prawie do każdego odcinka i po piątym razie bez rozwiązania akcji miałem już naprawdę dość oglądania, a miało to miejsce dopiero w połowie sezonu…

Reklama

Za nudno, za długo i zbyt przewidywalnie

Serialowy Django to produkcja do bólu nierówna i tworzona jakby bez konkretnego planu. Wiele – wydawać by się mogło – kluczowych wątków pozostaje porzucona bez wyjaśnienia, z bohaterami trudno się zżyć i uwierzyć w ich autentyczność, a sceny strzelanin przypominają trochę policyjne komedie z Leslie Nielsenem, gdzie dwie strony konfliktu strzelają na oślep z odległości kilku metrów. W zasadzie całe clue pierwszego sezonu Django można zawęzić do 3 lub 4 odcinków – reszta to zbiór przegadanych i na siłę przeciągniętych scen, które najchętniej chciałoby się pominąć. Warte polecenia jedynie osobom, które są niezwykle spragnione nowych westernowych tytułów. Gdybym miał jednak wybierać, to wolałabym obejrzeć ponownie któryś z klasyków, zamiast męczyć się przez niespełna 10 godzin.

Reklama

Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu

Reklama