Długo wyczekiwana i przekładana premiera "Diuny" nareszcie trafia do kin. Po seansie mocno trzymam kciuki za wynik finansowy w obawie, że "Diuna" nie doczeka się kontynuacji. A ich bardzo potrzebuje.
Gdy wpiszecie dziś w wyszukiwarkę filmów "Diuna", wśród wyników prym będzie wieść film Davida Lyncha z 1984 roku, ale już niedługo w jego miejsce na 1. pozycji znajdzie się obraz Denisa Villeneuve. Ten sam, który właśnie wchodzi do kin, a który przedpremierowo widziałem w kinie IMAX. Seans trwa nieco ponad 2,5 godziny i to powinno wystarczyć, by wciągnąć w Was w świat i historię stworzoną przez reżysera na podstawie opowieści Franka Herberta. Jestem oczarowany tym, co widziałem, ale mam ogromne obawy, że to ostatnia szansa na kilka dekad, by ten cudowny świat odwiedzić na dużym ekranie.
Diuna to widowisko, które wciąga i nie chce puścić
[okladka rozmiar=srednia]
[/okladka]
Po seansie "Blade Runnera 2049" wiedziałem, że kolejne filmy Villeneuve będę oglądał z wypiekami na twarzy. Reżyser dowiódł, że umie wpasować się w ogólne ramy, ale jednocześnie jego kreacje są imponujące i zaskakujące. Potrafił stworzyć kontynuację jednego z najważniejszych filmów sci-fi w historii i choć finansowo "BR2049" nie był powodem do zadowolenia, to od dnia premiery znajduje się w czołówce produkcji tego gatunku. Było jasne, że talenty Denisa Villeneuve będą kluczowym narzędziem w kreowaniu "Diuny" na miarę XXI wieku.
[okladka rozmiar=srednia]
[/okladka]
Pod względem wizualnym "Diuna" jest dziełem, pod którym podpisać chcieliby się chyba wszyscy twórcy w Hollywood. Rozmach, ale i przywiązanie do detali sprawiają, że widz nie ma problemu z przeniesieniem się na odwiedzane planety. Galaktyczne Imperium nie jest nakreślonym jedynie werbalnie tworem, a konstrukcją z krwi i kości, której namiastkę oglądamy w pierwszym filmie. Niech nie zwiedzie Was bowiem tytuł w repertuarach kin - produkcję otwiera napis "Diuna. Część pierwsza", więc reżyser daje jasno do zrozumienia, że przedstawiona historia jest tylko lub aż wstępem do dłuższej opowieści. Nie da się tego odczuć na każdym kroku, bo film miewa momenty zwolnienia oraz przyspieszenia akcji, dzięki czemu możemy chłonąć wszystkie detale z większą uwagą, ale równocześnie "Diuna" pokazuje, że twórcy nie zamierzali tworzyć zapasowego planu, na wypadek, gdyby sequel nie został nakręcony.
Plejada gwiazd, która wspólnie podnosi rangę Diuny
[okladka rozmiar=srednia]
[/okladka]
[okladka rozmiar=srednia]
[okladka rozmiar=srednia]
Kluczem do rozwoju akcji jest postać grana przez Timothée Chalameta. Paul Atryda to syn Księcia, spadkobierca tronu, ale jego tożsamość jest nieco bardziej złożona, niż na początku wiadomo. Wszystko za sprawą pochodzenia matki, która wbrew zwierzchniczkom będzie robić wszystko, by edukować i chronić syna. Zanim Paul znajdzie się w centrum wydarzeń na najwyższych szczeblach Imperium upłynie mnóstwo czasu, a my oglądamy początek jego drogi. Chcąc kontynuować zapoczątkowaną przez ojca realizację wizji sojuszu z Fremenami obierze własną ścieżkę błyskawicznie dojrzewając.
[okladka rozmiar=srednia]
[/okladka]
Chalamet nie miał łatwego zadania, by zagrać zagubionego, niepewnego własnych umiejętności i ambitnego Paula - niektórzy mogą nie dostrzec iskry w jego występie, bo mam wrażenie, że momentami przygasała. Wtedy, gdy jednak zależało od niego najwięcej, młody aktor potrafił wziąć na siebie ciężar całej sceny. Udział pozostałych znanych twarzy, a lista jest naprawdę obszerna, podnosi rangę filmu, ale nie powiedziałbym, by występ takich tuzów jak Rebecca Ferguson, Oscar Isaac, Jason Mamoa, Stellan Skarsgard, Josh Brolin czy Javier Bardem był decydujący dla całości.
To nie jest film, na który idziesz z przypadku
Wybierający się do kina na "Diunę" widzowie powinni być świadomi decyzji. To nie jest film, który wybierzemy stojąc przed ekranem z repertuarem przy kasie. Obstawiam, że większość takich widzów może nawet zrezygnować z seansu w jego połowie, ponieważ film nie spieszy się, wyjaśnia niemal wszystko, co należy wiedzieć i regularnie sięga po patos, który nie musi każdemu odpowiadać w takiej ilości. Nie jest to dramat psychologiczny, ale dość emocjonalna opowieść, która jest wymagająca, a to słowo dla wielu oznacza "męcząca". Fani opowieści i trudniejszego kina sci-fi będą zadowoleni, ale to chyba nie wystarczy, by zarobić w box office na drugi i kolejne filmy. Bez nich obraz Denisa Villeneuve traci na wartości.
Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu