Felietony

Czym jest dzieło i dlaczego prawo autorskie sięga za daleko?

Kamil Ostrowski
Czym jest dzieło i dlaczego prawo autorskie sięga za daleko?
Reklama

Czy opowiedziany dowcip jest objęty prawem autorskim? A może cięta riposta? Gdzie chowają się twórcy (cóż za wielkie słowo) miejskiego slangu i dlacze...

Czy opowiedziany dowcip jest objęty prawem autorskim? A może cięta riposta? Gdzie chowają się twórcy (cóż za wielkie słowo) miejskiego slangu i dlaczego raperzy nie wypłacają im tantiem? Do kogo należą memy, na popularnośc których pracują przecież, niezależnie od siebie, setki osób? To tylko pierwsze z szeregu pytań, które cisną mi się na usta, kiedy widzę na Facebooku kolejne żale o „ukradzione” zdjęcia.

Reklama

Zdarza mi się też coś narysować, parę lat temu szkicowałem co weekend kilka samochodzików, które moi młodsi bracia z zapałem kolorowali. Rysownikiem jednak nie jestem i ledwie postawię prostą kreskę. W towarzystwie, w szczególności po kilku głębszych, potrafię odegrać scenkę rodzajową, sparodiować kogoś, opowiedzieć historię w przerysowany sposób, nie stroniąc od własnych interpretacji. Zdarza się, że ktoś się zaśmieje. Teksty wymyślam na poczekaniu, improwizuję, ale zdarza mi się zabłysnąć i powiedzieć coś naprawdę śmiesznego. Nie jestem aktorem, ani komikiem.  Bywa, że ten żart jest (Boże, widzisz a nie grzmisz!) powtarzany. Nie umiem robić fotek. Nie mam to tego drygu, brakuje mi jakichkolwiek podstaw, nie mam też sprzętu, który mógłby być chociażby sprzedawany w tym samym dziale sklepu, co profesjonalne urządzenia. Jednak robię zdjęcia, nawet całkiem sporo, z czego część na potrzeby pracy. Fotografuję sprzęty, które dostaję, wrzucam zdjęcia do testów. Jednak, jakby ktoś mi zasugerował, że jestem fotograłem, to zaśmiałbym się na głos.

Prawo autorskie to stosunkowo młoda dziedzina prawa. Najwcześniejsze regulacje mają niewiele ponad dwieście lat, natomiast ukształtowanie się prawa autorskiego jakiego znamy, miało miejsce w drugiej połowie XIX i na początku XX stulecia. Sęk w tym, że stosunkowo młodziutkie prawo autorskie (w perspektywie dojrzałości innych dziedzin, np. prawa cywilnego, które było wysoce rozwinięte już dwa tysiące lat temu i do dziś oparte jest na tych samych fundamentach), jest absolutnym starociem, jeżeli ocenimy jej regulacje na gruncie aktualnej sytuacji społecznej, która wynika z postępu technologicznego. Mówiąc po ludzku – prawo autorskie można rozbić o kant Internetu. Dlaczego tak się dzieje?

Ponieważ żyjemy w epoce twórców. Każdy z nas jest twórcą, ponieważ każdy z nas jest połączony w jakiś sposób z siecią, jesteśmy elementem globalnej sieci komunikacyjnej. Wbrew temu, co możecie wyczytać w różnego rodzaju poradnikach, nie da się być zupełnie offline, nie da się odciąć od gmatwaniny połączeń, które tworzą globalną wioskę. Nie da się jednocześnie być częścią tego systemu i się od niego odseparować. Nie można pobierać pożytków z życia w kraju, gdzie ciepła woda nie bierze się z garnka nad ogniskiem, jednocześnie unikając zagrożenia, że któregoś dnia, w sposób zamierzony bądź nie, skupimy na sobie czyjąć uwagę. Nawet jeżeli nie mamy smartfona, za pośrednictwem którego wrzucamy na Facebooka pięć zdjęć  dziennie, to mamy znajomych, którym przesyłamy fotki, a one mogą kiedyś wyglądować w sieci. Ci sami znajomi, mogą wrzucić na Bash.org (ktoś tam jeszcze wchodzi?) zapis rozmowy z nami, nawet jeżeli była to tylko rozmowa na żywo. Ryzyko istnieje, tak długo jak mamy styczność z kimś, kto jest aktywnym użytkownikiem sieci. Czasami wystarczy nawet, że zna kogoś, kto jest aktywnym użytkownikiem Internetu.

Inna jest sprawa, że cały tekst rozchodzi się o „dzieła”, które są mizerne, a z racji przestarzałych definicji, powstałych w czasach, gdy twórcami było bardzo wąskie grono artystów, przysługuje im ochrona godna powieści, albo tryptyku. Nie każda działalność kreatywna człowieka jest dziełem, a już na pewno nie każda zasługuje na restrykcyjną ochronę prawną. Gdyby tak było, świat zupełnie stanąłby w miejscu, wszyscy płacilibyśmy sobie nawzajem tantiemy i opłacalibyśmy licencje. Czym innym jest obraz, malowany przez artystę w pocie czoła, czym innym jest patyczak, albo penis narysowany w zeszycie kumpla z ławki. Wyobrażacie sobie, żeby ktoś objał prawem autorskim obrys penisa? Absurd.

Samo zdjęcie telefonów, które leżą na stole, nie jest nic warte. Nawet najbardziej hojny wydawca nie zapłaciłby złotówki za zdjęcie telefonu, zrobione innym telefonem. Wartością jest artykuł, który ukazał się w określonym miejscu, napisany przez określonego autora. Tego się nie da ukraść, to jest wartość, której nie można zabrać, ani zawłaszczyć. Czy serwis Antyweb1.pl, na którym jedno pod drugim ukazywałyby się wszystkie zdjęcia, jakie pojawiają się na Antywebie przyniósłby właścicielowi jakikolwiek zysk? Czy byłby jakąkolwiek konkurencją? Czy spowodowałby jakikolwiek uszczerbek?

Ciekawy kazus pochodzi prosto ze świata gier wideo. Swego czasu w branży posypały się pozwy, które miały na celu zabezpieczenie praw do koncepcji określonych gatunków. Krótko mówiąc – strzelanina z widokiem z perspektywy oczu bohatera, miała stać się własnością jednej firmy. Wydaje się, że to absurd, ale z drugiej strony... na pewno? Przecież ktoś się grubo namyślił nad koncepcją, wykonaniem, które kolejni twórcy bezlitośnie „zgapiali”.

Powiecie „skoro to takie banalne, to czemu sam nie zrobił tego zdjęcia”? Mógł zrobić, ale po co? Skoro już ktoś to zrobił, to dlaczego powtarzać „X” razy tę samą czynność? Ideą przyświecającą Internetowi jest wymiana informacji, łatwy dostęp do nich. Nie tylko informacje, ale także ludzka praca, w pewnym zakresie, dzięki sieci, może być wymienialna, dostępna. Na pewnych działaniach nikt nie traci. Może co najwyżej nie zyskać. Naprawdę nie widzę gospodarczego, ani moralnego powodu, dla których zdjęcia wrzucone na do sieci, których zrobienie zajęło dwie sekundy i bliżej było mu do czynności technicznej, jak dodanie tagów, niż twórczej, było objęte szczególną ochroną.

*Przyczynkiem do tekstu jest „aferka”, którą wywołało zdjęcie w tekście zamieszczonym w serwisie Windows Phone World. Zostało ono podebrane Rafałowi Gdakowi, szefowi działu technologie w serwisie Wiadomości24, prowadzącemu bloga Technologiczny.com. Warto wspomnieć, że na zdjęciu znajdowała się twarz pana Gdaka. Ta druga kwestia wymaga nieco wyjaśnienia. Zgodnie z art. 23 kodeksu cywilnego wizerunek podlega ochronie, pytanie jednak, na ile wizerunek ten został w tym przypadku wystawiony na szwank. Generalnie rzecz biorąc w sieci przyjęło się za dobrą manierę zamazywanie wizerunków osób niemedialnych. Tę praktykę popieram – nigdy nie wiadomo z kogo Internet będzie chciał zrobić jutro mema,  chociaż z drugiej strony, gdyby rygorystycznie przestrzegano tego zwyczaju, cały Internet miałby oczy przesłonięte czarnym paskiem.

Reklama

Internet. Tyle pytań, tak niewiele odpowiedzi.

Reklama

Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu

Reklama