W 2015 r. Grzegorz Marczak nakręcił film o tym, że e-podręczniki w Polsce są jak yeti, a kręgosłupy dzieciaków mają przechlapane. Czy po sześciu latach coś się zmieniło? Trochę tak, podręczniki już są, ale niestety efektywnego systemu ich wykorzystania ciągle nie ma.
Na wstępie chciałbym zaznaczyć, że ten artykuł nie ma na celu roztrząsać jak szkołę zreformować, czy powinna być prywatna, społeczna, państwowa, z bonem, bez bonu i tak dalej. Jest, jak jest... mamy centralnie zarządzane szkolnictwo państwowe, narzucane odgórnie podstawy programowe, programy „darmowych” podręczników, „dotacje” dla rodziców i trzeba zadać sobie pytanie, czy w ramach tego systemu nie dałoby się sprawy podręczników rozwiązać lepiej?
Dziecko to nie ciężarówka
Zacznijmy od tego, jak na dziś wygląda sytuacja. Nasze pociechy noszą do szkoły podręczniki, ćwiczeniówki i zeszyty, co razem z przyborami daje ciężar sięgający czasem nawet 8 kg. Dla dzieci w szkołach podstawowych to o wiele za dużo i nie ma się co dziwić, że wady postawy są u nas tak powszechne. Jeśli myślicie, że problem dotyczy tylko dzieci z klas 4 - 8, to się myślicie, nawet u najmłodszych potrafią być takie dni, w których plecak jest skandalicznie ciężki.
Rozwiązania proste
Każdy, kto oglądał jakikolwiek amerykański film o nastolatkach wie, że podstawowe rozwiązanie tego problemu jest dość proste i nie wymaga nowoczesnych technologii. Wystarczy wprowadzić w szkołach szafki, w których dzieci będą mogły zostawiać swoje rzeczy i problem się rozwiąże. No... prawie, żeby naprawdę odciążyć dzieci, trzeba by jeszcze dostarczyć im drugi, domowy komplet podręczników, a także przemodelować tradycyjną polską metodę nauczania, opartą na zarzuceniu uczniów (i rodziców) masą zadań domowych. Szafki do polskich szkół już dotarły (choć z tego co wiem, jeszcze nie wszędzie), ale z drugim kompletem podręczników, już tak słodko nie jest.
Rozwiązania godne XXI wieku
Dzisiejsze technologie pozwalają załatwić tę sprawę jeszcze efektywniej, a kto wie, czy summa summarum nie taniej. Jeśli chcielibyśmy stworzyć prawdziwie nowoczesny system, to nawet pierwszy papierowy komplet podręczników nie byłby potrzebny. Czytnik książek z kolorowym ekranem e-paper i prostym rysikiem jest w stanie z powodzeniem zastąpić książkę, ćwiczeniówkę, a przy okazji rozwiązać powszechny problem braku odpowiedniej ilości lektur w bibliotekach. Do tego, w przeciwieństwie do klasycznych tabletów czy komputerów, nie jest męczący dla oczu.
Warto też zauważyć, że dziś e-podręczniki to najczęściej przeniesione 1:1 do sieci wersje papierowe. Pojawienie się odpowiednio przygotowanej platformy z czytnikiem w samym centrum, powinno dać impuls do stworzenia nowoczesnych interaktywnych publikacji. Ekran typu e-paper nie wyświetli nam co prawda filmów, ale dziś to żaden problem. W szkole załatwi to rzutnik czy telewizor (dziś smętnie wiszący pod sufitem i próbujący przypomnieć sobie kiedy ostatni raz był w użyciu), w domu jakieś urządzenie z normalnym ekranem też zawsze się znajdzie. Wystarczy więc stworzyć aplikację wspomagającą na smartfony i tablety, identyfikującą materiały przy pomocy kodów QR, a otrzymamy spójny, łatwy w użyciu i elastyczny system „konsumpcji” materiałów edukacyjnych, oszczędzający kręgosłupy i oczy naszych dzieci.
Koszty i oszczędności
Dziś 8-calowe urządzenia z kolorowym ekranem e-ink kosztują koło 1300 zł. Jednak przy tak ogromnym zakupie raczej bez problemu można byłoby tę cenę zbić lub w podobnej zażyczyć sobie specjalnie przystosowane dla uczniów, wytrzymalsze urządzenie. Zastąpienie czytnikiem kilku kompletów podręczników (żywotność 3 lat raczej nie powinna być problemem) i możliwość zaoszczędzenia na zakupach książek dla bibliotek szkolnych powinna pokryć sporą część kosztów jego zakupu.
To jednak nie wszystko. System bazujący na czytnikach oznacza też znacznie prostsze zarządzanie i logistykę związaną z dystrybucją materiałów edukacyjnych. Początek roku to chaos w bibliotekach, którym przerzucenie liczonych w tonach książek i ogarnięcie papierologii musi zająć sporo czasu. Skoro i tak mamy scentralizowany system edukacji, to aż prosi się o dobrze napisaną aplikację do jego obsługi, z odpowiednim „wejściem” dla twórców podręczników.
Przemyślana struktura użytkowników (wydawca - szkoła - nauczyciel - klasa - uczeń) powinna umożliwić ich dystrybucje i rozliczanie praktycznie bez ingerencji kogokolwiek. Nauczyciel, wybierając podręcznik i mając przypisaną klasę z uczniami, nie musiałby nic więcej robić, książki same pojawiłyby się na kontach i urządzeniach uczniów. Informacja o ilości wykorzystywanych podręczników trafiałaby jednocześnie do szkolnej, czy też ministerialnej księgowości i była podstawą do rozliczeń z wydawcą.
... plus parę zeszytów
Tutaj mała dygresja, uczniowie dalej powinni nosić ze sobą rzeczy do nauki i ćwiczeń tradycyjnego pisania, ta umiejętność nie powinna zaniknąć w cyfrowym świecie. Jednak czytnik (nawet taki wzmacniany) i nawet kilka dodatkowych zeszytów powinny zamknąć się w wadze około kilograma, a nie sześciu...
Swoją drogą, przeglądając zeszyty mojej mamy i rodzinne listy od osób kończących w II RP tylko szkołę podstawową dochodzę do wniosku, że przydałoby się, aby obok plastyki (lub w jej ramach) wprowadzono do szkół kaligrafię. Tylko... skąd wziąć nauczycieli takiego przedmiotu? Prawie wszyscy piszą dziś jak kura pazurem :)
Państwowy serwis? Na alibi
Dziś w sprawie e-podręczników panuje ogromny chaos, z powodu którego traktowane są co najwyżej jako ciekawostka lub jako... alibi, że coś zostało w ogóle zrobione. Mamy więc rządową Zintegrowaną Platformę Edukacyjną, tyle że tam podręczników, które nasze dzieci mają w szkołach, nie znajdziecie. Portal na stworzony tylko po to, żeby wypełnić warunki „biznesplanu” unijnej dotacji, która została na niego przydzielona. Strona ma nieintuicyjny i pełen błędów interfejs użytkownika (pobawcie się menu hamburgerowym), co jest niezłym wyczynem jak na tak minimalistyczny projekt.
Treści nie odwołują się do konkretnych miejsc w podręcznikach, bo za bardzo nie mają jak, tych ostatnich jest przecież na rynku wiele. Nie odbierając wartości poszczególnym artykułom i ćwiczeniom tam umieszczonym, nauczyciele musieliby włożyć bardzo dużo pracy na samo odnajdywanie potrzebnych im w danym momencie tematów. Do tego musieliby je odpowiednio dostosować do ujęcia stosowanego w używanym przez nich podręczniku.
Każdy sobie rzepkę skrobie
Elektroniczne odpowiedniki podręczników szkolnych znajdziemy za to na stronach wydawnictw. Firmy oferują różne modele dostępu, szkoły mogą udostępnić uczniom kody, można też opłacić sobie takie „wejście” w cyfrowy świat nauki samodzielnie. Wydawać by się mogło, że skoro w wielu szkołach mamy już szafki, a w sieci da się znaleźć podręczniki, pełne plecaki powinny odejść w niepamięć. Niestety... to nie takie proste.
U moich dzieci podręczniki pochodzą od czterech dostawców: Nowa Era, Operon, WSiP i GWO. To oznacza cztery loginy oraz cztery, najczęściej mocno nieintuicyjne, systemy dostępu do książek. Obstawiam, że spora część rodziców będzie miała problem z zapanowaniem gdzie i których podręczników szukać, o dzieciach, szczególnie młodszych, nie wspominając. Mają z tym chaosem problem szkoły i nauczyciele, którzy o dostępnie czasem wiedzą, a czasami nie. Część podręczników ma też indywidualne kody dające dostęp do materiałów dodatkowych, ale nie dające dostępu do niego samego.
Chcąc przejść w domu na cyfrowe podręczniki, trzeba wygospodarować dużo czasu i energii, żeby to wszystko skompletować, a następnie cały czas nad tym panować. Jeśli ktoś ma jedno dziecko, to może jakoś sobie poradzi, jeśli więcej... uwierzcie, lepiej kupić domowy komplet podręczników papierowych. Cała sytuacja przypomina przyśpieszoną „cyfryzację” szkolnictwa przy pierwszym lockdownie, gdy materiały od nauczycieli odbieraliśmy, a to w Librusie, a to w Teamsach, czasem na maila, a zdarzało się i przez Facebooka. Tyle, że epidemia mimo wszystko przyszła nagle, a nad systemem e-podręczników prace trwają jakąś dekadę.
Zapomnijcie też o tym, że na tabletach czy smartfonach znajdziecie nowoczesne aplikacje ułatwiające korzystanie z podręczników. Część wydawnictw takich programów nie ma w ogóle, u reszty są one najczęściej tak „fantastycznej” jakości, że lepiej od razu o nich zapomnieć. Dlatego nie dziwcie się, że na ulicach wciąż widać dzieci z mocno dociążonymi plecakami, cały system jest skomplikowano tak, jak tylko skomplikować się go dało.
Droga w poprzek
Problem e-podręczników, czy też szerzej ujmując ciężkich plecaków u dzieci, jest w Polsce ciągle nie do ogarnięcia. Choć da się wytyczyć przynajmniej kilka efektywnych dróg dla jego pokonania, tak z zastosowaniem elementów „analogowych” (szafki), jak i cyfrowych, w kraju nad Wisłą udało się znaleźć drogę w poprzek. W efekcie, mimo że szafki się pojawiły, a podręczniki cyfrowe są w sieci, w większości przypadków przez brak spójnego systemu ich dystrybucji ciężko efektywnie je wykorzystać.
Co gorsza, nie ma widoków na to, żeby w najbliższym czasie coś mogło zmienić się na lepsze. Nie widzę, żeby lockdown dał jakiś impuls do kompleksowej przebudowy chaotycznego systemu informatycznego naszego państwa. Na dziś pozakładano gdzie się da kolanka pozwalające całości nie zapaść się pod swoim ciężarem i.. właściwie tyle. W edukacji sytuację mogłoby podratować zaoranie Zintegrowanej Platformy Edukacyjnej w obecnej formie i zmiana tego portalu w miejsce agregujące wszystkie podręczniki, ale to rozwiązanie również kompromisowe.
Prawdziwa zmiana jakościowa może nastąpić dopiero, gdy pojawi się urządzenie pełniące funkcję prawdziwego elektronicznego podręcznika z odpowiednio go obsługującym systemem. Niestety w możliwość zaistnienia takiej reformy w najbliższych latach nie wierzę. Wymagałoby to od rządzących przyszłościowego myślenia, a tego, w kontekście polskiej edukacji nie ma od dawien dawna. Szkoda, nawet gdyby taki system miał napisać Orlen, a czytniki do szkół sprowadzić handlarz bronią, zdrowie dzieci byłoby tego warte. Szczególnie, że gdy dorosną i tak nie będzie miał ich kto leczyć...
Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu