Egzystencja na Dzikim Zachodzie bywa ciężka, ale jest również bardzo ekscytująca. Pozwólcie mi podzielić się z wami moją historią. Będzie to opowieść ...
Egzystencja na Dzikim Zachodzie bywa ciężka, ale jest również bardzo ekscytująca. Pozwólcie mi podzielić się z wami moją historią. Będzie to opowieść o zemście, która popycha ludzi w kierunku granicy człowieczeństwa. Usłyszycie relację rewolwerowca, który wypruł życie z większej liczby istnień, niż wszystkie kowbojskie sławy tej zaplutej ziemi razem wzięte. Barman, podwójna whiskey!
Głównym bohaterem Call of Juarez: Gunslinger jest Silas Greaves. Były łowca nagród pchany chęcią zemsty, która zatruwa jego serce przez większość życia. Pewnego dnia, już za swych starczych lat, przybywa on do małego miasteczka na Dzikim Zachodzie i siada w barze wśród innych przypadkowych osób. Zaczyna przy tym snuć opowieść o swojej młodości i o tym, co spowodowało, że stał się jednym z najlepszych rewolwerowców Ameryki z przełomu XIX i XX wieku.
W grze mamy więc do czynienia z retrospekcją. Uczestniczymy w wydarzeniach, w których przed laty brał udział Greaves. Sama fabuła została podana w iście komiksowy i jednocześnie humorystyczny sposób. Silas przez cały czas jest bowiem narratorem, który nakreśla słuchaczom to, co dzieje się na ekranie. Jednak to nie wszystko - ludzie przy nim zgromadzeni również wtrącają swoje uwagi do snutej opowieści, dzięki czemu mają też wpływ na historię. Niech za przykład posłuży jedna sytuacja, którą Greaves opisuje tak: „Stałem w kanionie otoczony ze wszystkich stron przez Apaczów”. W tym momencie widzimy nacierających Indian i zaczynamy do nich strzelać, ale nagle jeden ze słuchaczy rzuca: „To niemożliwe, w tamtym rejonie nie było Apaczów”. Silas odpowiada, że nie chodziło mu o Apaczów, a jedynie o atak w stylu Apaczów. Zaraz po jego słowach następuje więc cofnięcie akcji o kilka sekund i zamiast wybiegających Indian widzimy zamaskowanych bandytów.
Takich atrakcji jest zdecydowanie więcej. Zdarza się, że Silas zapędzi się w swej historii na tyle, że sam już nie wie jak dostał się w jakieś trudno dostępne miejsce. Wtedy słyszymy zazwyczaj jakąś wymówkę pokroju: „A nie, przypomniałem sobie, gdzieś tam z boku stała drabina” i nagle przed naszymi oczami owa wymówka się materializuje. Bywa też tak, że słuchacze opowiadają swoją wersję zdarzeń, my bierzemy w nich udział, po czym Silas dodaje: „Było zupełnie inaczej” i akcja znów cofa nas o kilkadziesiąt strzałów.
Wszystkie zabiegi tego pokroju budują rewelacyjną atmosferę, która sprawia, że faktycznie zaczynamy się czuć, jak ludzie z zapałem słuchający historii wybitnego łowcy nagród. A historie te są doprawdy spektakularne. Wszakże Silas spotyka na swej drodze największe sławy Dzikiego Zachodu - od Billy’ego the Kida, przez Jesse Jamesa, aż po braci Daltonów. Uczestniczy więc w najważniejszych wydarzeniach, które pamięta piaszczysta Ameryka tamtego okresu. Całą otoczkę budują dodatkowo zabawne i pomysłowe „znajdźki”, które ukazują prawdziwe historie kowbojskich sław. Przy niektórych z nich zdarzyło mi się nawet uśmiać (jak tu się nie rozweselić czytając: „myślał, że będzie to jego bilet do lepszego życia, a okazał się biletem w zaświaty”.
Z klimatem idealnie komponuje się też ścieżka dźwiękowa (rzecz, która od pierwszego Call of Juarez daje radę), a także komiksowa grafika. Mamy tu do czynienia z dobrze skrojonym cell shadingiem przypominającym trochę ten z The Walking Dead. Biorąc pod uwagę całą otoczkę gry, sprawdza się on w niej znakomicie. Fajnie wygląda też ekran w momencie gdy otrzymujemy strzały – pojawiają się na nim wówczas ślady podobne do tych, które kula zostawia na kartce papieru. Oczywiście nie zabrakło też odpowiednio przedstawionej krwi, która tryska na lewo i prawo z masakrowanych przeciwników. Ogólnie jednak rzecz ujmując, nie jest to piękna gra, a dobrze zmontowany krajobraz, który nie przeszkadza w zabawie, ale też absolutnie nie budzi zachwytu. Po prostu dobra rzemieślnicza robota z pomysłem.
Sam Gameplay wypada za to bardzo dobrze. Muszę przyznać, że Gunslinger, sprawił mi najwięcej radości spośród wszystkich FPS-ów jakie odpaliłem w tym roku (a były wśród nich takie perełki jak BioShock Infinite, Far Cry 3: Blood Dragon, czy Call of Duty: Black Ops 2) .Bierzcie jednak poprawkę na to, że nie jestem fanem tego typu gier. Już jednak tłumaczę, dlaczego nowy Call of Juarez tak mi się spodobał. Jest to bowiem najzwyklejsza korytarzowa strzelanka w starym stylu, bez żadnych udziwnień (Infinite), bez elementów skradanki (Blood Dragon), bez ogromu wybuchów i ultra szybkiej akcji (Black Ops 2). Sprowadzenie całości do małych przestrzeni, gdzie wiemy skąd wybiegną przeciwnicy, łatwe celowanie i niespieprzenie mechaniki (wychylający się zza zasłony przeciwnik zawsze obrywa kiedy się dobrze przymierzy – coś nie do pomyślenia w takim Aliens: Colonial Marines), to właśnie elementy, które na mnie dobrze działają w przypadku FPS-ów. Dodatkowo, sprawdza się mechanizm w postaci spowolnienia czasu, czy proste ale satysfakcjonujące pojedynki rewolwerowców jeden na jednego. Co ważnie, nie kłuje też w oczy monotonia otoczenia. Praktycznie w każdej misji dostajemy troszkę inną przestrzeń. Raz będą to góry, w innym przypadku bagna, jeszcze w innym pędzący pociąg. Oczywiście nie zabrakło też wszelkiej maści miasteczek typowych dla Dzikiego Zachodu.
W Gunslinger spodobał mi się również system punktowy, która nagradza nas za bardziej spektakularne akcje (np. zdjęcie kilku przeciwników naraz, czy zabicie biegnącego wroga). Dzięki punktom awansujemy później na wyższe poziomy doświadczenia, które umożliwiają odblokowanie dodatkowym umiejętności (trzymanie jednocześnie dwóch rewolwerów, szybsze przeładowywanie, większa siła rażenia itp.).
Poza wątkiem fabularnym (trwa 6-7 godzin) oddano w nasze ręce także dwa inne tryby – jeden polega na pojedynkach przeciwko sławom tamtego okresu, drugi to zwyczajne nabijanie punktów w odpowiednio do tego skonstruowanych poziomach. Zabrakło niestety multiplayera.
Call of Juarez: Gunslinger, to świetna propozycja dla wszystkich, którzy interesują się Dzikim Zachodem, chcą przeżyć ciekawą I jednocześnie zabawną opowieść, a przy okazji postrzelać sobie dla relaksu do głupich przeciwników (tak – AI jest złe). Nie oczekujcie jednak po tym tytule jakiegoś przełomu, czy niewiadomo jakiej dawki emocji. To prosty FPS w starym stylu. Taki, który nikogo nie odstraszy błędami, czy poziomem trudności, a jednocześnie wywoła uśmiech twarzy i zachęci do powtórnej zabawy. Uważam, że za 59 zł (w PS+ niecałe 50 zł) zdecydowanie warto.
Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu