Cieszę się, że polskie kino ma się tak dobrze, a my możemy oglądać tak dobre filmy.
Jan Komasa, czyli reżyser Bożego Ciała, lubi tworzyć filmy z przesłaniem. Interesuje go jakaś myśl, którą należy przełożyć na kinowy ekran. Tym razem pokazał nam, że warto wierzyć. Przede wszystkim w ludzi. Fabuła filmu jest raczej prosta. Daniel (Bartosz Bielenia) to chłopak, który trafił do poprawczaka. Tam jego swego rodzaju idolem stał się ksiądz, który przychodził odprawiać w zakładzie msze. Daniel chciałby zostać księdzem, jednak uniemożliwia mu to jego wyrok. Wychodzi z zakładu warunkowo, aby odpracować swoje w zakładzie stolarskim gdzieś na drugim końcu Polski. W wiosce na miejscu skierował się jednak najpierw do kościoła, nie do pracy. Jedno niewielkie kłamstwo na temat bycia księdzem wystarczyło, aby kolejne wydarzenia posypały się za sobą niczym kostki domina. Dotychczasowo służący na miejscu proboszcz udaje się na leczenie, a Daniel (a właściwie ksiądz Tomasz, bo tak się przedstawił) zaczyna go zastępować. O reszcie fabuły nie będę opowiadać, przekonacie się, co dalej, gdy obejrzycie film. Gwarantuję, że historia wkręca, a głównego bohatera nie da się nie zrozumieć i nie polubić. Przez cały seans kibicujemy mu, obawiając się, że jego sekret nagle wyjdzie na jaw.
Nie sposób się tym filmem nie zachwycać
W Bożym ciele udało się wszystko. Świetnie spisała się cała ekipa. Nie zawiedli operatorzy. Wszystkie kadry są bardzo świadome, bardzo dobrze zbudowane. Na szczególną pochwałę zasługują wszystkie pokazujące głównego bohatera w trakcie odprawiania kolejnych mszy. Scenariusz również stoi na najwyższym poziomie. Historia, mimo że prosta, potrafi zainteresować, a bohaterowie zostali wyraziście zarysowani. Dużą rolę grają tu dialogi, które wypadają bardzo naturalnie, co w polskich filmach często się niestety nie udaje. Niemałe brawa należą się również aktorom. Wszystkim. Nieważne, czy patrzymy na pierwszy, drugi czy trzeci plan - wszystko się zgadza. Przy Bożym ciele pracowało tak wielu zdolnych ludzi, że aż się robi miło na samą myśl.
Fakt, że żaden z aktorów nie został doceniony statuetką na festiwalu w Gdynii jest jakimś smutnym żartem. Fenomenalna Aleksandra Konieczna zachwyca drobnostkami, a Bartosz Bielenia jest zjawiskiem sam w sobie. To prawda, co mówią. Komasa potrafi odkrywać młodych aktorów. Dał nam Gierszała, dał Wichłacz, a teraz sprezentował Bielenię. To doskonały i huczny start kariery dla tego chłopaka o bardzo charakterystycznym spojrzeniu. Oby teraz posypały się na niego same wartościowe role.
To jeden z tych filmów, które skłaniają do refleksji. Boże ciało nie jest obrazoburcze, nikogo nie stara się oczerniać. Pokazuje ludzi takich, jakimi są. Pełnia jasnych i ciemnych kolorów naszych charakterów potrafi nas przecież wznosić na wyżyny jak i wgnieść w podłoże. Boże ciało sprawia, że człowiekowi się po prostu chce. Jakkolwiek byłoby w danym momencie źle, zawsze pojawi się jakiś promyk nadziei. Jest w każdej sytuacji i w każdym człowieku. Nikt w filmie nie karmi nas wydumanymi przemyśleniami popartymi cytatami z Biblii. Główny bohater prawdopodobnie nigdy jej nawet nie przeczytał w całości. Przedstawia nam swoje własne, proste spojrzenie na sprawy nam bliskie. Jest taki jak my. Udowadnia, że kochać może każdy z nas i to jest najważniejsza wartość.
Jest zabawnie, wzruszająco - jest po prostu prawdziwie
Takie produkcje powinno pokazywać się wszystkim tym, którzy mówią, że polskie kino upada i nie jest niczego warte. Nasza kinematografia ma światu bardzo wiele do zaoferowania i świat to jak najbardziej docenia. Boże ciało doceniono przecież na festiwalu w Toronto. Ten uniwersalny obraz o nas samych przywraca wiarę. Wiarę w sztukę filmową, człowieka i nasze możliwości. Koniecznie zobaczcie Boże ciało. O tym filmie będzie się mówić jeszcze długo, bo naprawdę warto.
Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu