Mobile

Blue Freedom, czyli zasilanie smartfona z... rzeki

Maciej Sikorski
Blue Freedom, czyli zasilanie smartfona z... rzeki
Reklama

Co jest największym mankamentem dostępnego obecnie sprzętu mobilnego? Pewnie większość z Was udzieli tej samej odpowiedzi: bateria. Mówi i pisze się o...

Co jest największym mankamentem dostępnego obecnie sprzętu mobilnego? Pewnie większość z Was udzieli tej samej odpowiedzi: bateria. Mówi i pisze się o tym od dawna, problem niestety nie znika. Idealnego rozwiązania, które zrewolucjonizuje branżę w najbliższym czasie raczej bym się nie spodziewał, ale na ewolucję i ciekawe projekty w tym obszarze możemy liczyć. Przykładem Blue Freedom.

Reklama

Moja ocena Blue Freedom ulegała zmianie. Najpierw stwierdziłem, że fajne, potem, że fajne, ale bez szans na sukces, obecnie jestem na etapie ciekawe, ale widziałbym to trochę inaczej. Już tłumaczę o co chodzi. Blue Freedom to projekt z Kickstartera: mini elektrownia wodna. Urządzenie o wadze 400 g mieści się w plecaku, składa się z turbiny, generatora o mocy 5 W i baterii o pojemności 5000 mAh. Są gniazda USB, jest dioda LED ułatwiająca obsługę w nocy. Dokładnych danych nie będę przywoływał, można je znaleźć na stronie zbiórki.

Jak to działa? Sprzęt umieszcza się w pobliżu wody, turbina musi oczywiście znaleźć się w samej wodzie i to takiej, która płynie. Obraca się wirnik, powstaje energia elektryczna. Podobno 3-4 godziny pracy w wodzie płynącej z prędkością 1,2 m/s pozwalają maksymalnie naładować baterię. To dobry wynik, zdecydowanie przewyższa wydajność wynalazków tego typu bazujących np. na energii słonecznej. W tym momencie stwierdziłem, że naprawdę ciekawie to brzmi (trudno stwierdzić, jak będzie w praktyce, ale teoria intryguje). Problem polega na tym, że potrzebna jest... rzeka. A przynajmniej jakiś strumyk.

Staje się jasne, że nie jest to sprzęt, którego użyje w mieście, podczas wypadu na działkę (chyba, że ktoś ma działkę nad rzeką) czy spaceru po parku - w tych okolicznościach przyrody nie naładuje się smartfonu czy tabletu z pomocą Blue Fredom. To rozwiązanie dla ludzi jeżdżących na wycieczki w góry, do lasów czy nad jeziora, w pobliżu których znajduje się rzeka. Spore ograniczenie, wąska grupa odbiorców. Bo ile osób zechce kupić taką mobilną elektrownię wodną i wyda na nią ponad 300 dolarów? Taka cena ma obowiązywać, gdy sprzęt trafi na rynek, na razie jest to ponad 200 dolarów.

Okazuje się, że na razie chętnych nie brakuje - pierwsza fala zainteresowania pozwoli zebrać sumę, której potrzebują twórcy: celem jest 100 tysięcy dolarów, a teraz na liczniku mamy już około 85 tysięcy dolarów. Do końca zbiórki ponad miesiąc. Dopną swego i rozpocznie się produkcja, sprzęt trafi na rynek (prawdopodobnie jesienią). Tylko czy będzie się sprzedawał jak świeże bułeczki? Niby fajnie będzie sobie wyprodukować trochę energii do smartfonu np. nocą, gdy się nie maszeruje, ale czy blisko 320 dolarów to odpowiednia cena za taką przyjemność? Mam pewne wątpliwości. Tu sens projektu trochę się rozmył.


Zacząłem się jednak zastanawiać nad potencjałem takiej mini elektrowni i doszedłem do wniosku, że byłaby ona ciekawym rozwiązaniem w ubogich rejonach świata, w których elektryfikacja nie istnieje lub jest słabo rozwinięta. Ludzie mają tam stały problem z brakiem zasilania, to ogranicza rozprzestrzenianie się smartfonów czy zwykłych telefonów komórkowych. Bluee Freedom mogłoby się okazać przydatne w takich miejscach. Problemem pozostaje jednak cena - mieszkańcy sami nie kupią tego produktu za ponad 300 dolarów. Przydaliby się jacyś sponsorzy. Gdybyśmy to jednak połączyli z wizjami Google czy Facebooka, które chcą dostarczać ludziom darmowy Internet... Robi się ciekawie, ale pod pewnymi warunkami.

Reklama

Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu

Reklama