Po Godzinach

Adaptacja anime z prawdziwymi aktorami może wyjść świetnie. Recenzja Bleach na Netflix

Paweł Winiarski
Adaptacja anime z prawdziwymi aktorami może wyjść świetnie. Recenzja Bleach na Netflix
48

Od dawna wiadomo, że Netflix lubi się z anime. Coraz chętniej również bierze się za bary z filmami aktorskimi bazującymi na mangdze/anime. Death Note był kiepski, jednak świeżutki Bleach wypada zupełnie inaczej. Jak dobry jest ten film?

Filmy aktorskie bazujące na mangach i anime staram się omijać szerokim łukiem. Czasem jednak się zapominam i kończę na seansie takiego netfliksowego Death Note, który nie dorósł do pięt animacji. Do aktorskiego Bleach podchodziłem więc zarówno z dużą rezerwą, jak i obawą. Po seansie jednak uważam, że nie było takiej potrzeby - to naprawdę udany film, który warto obejrzeć.

Tylko dla fanów mangi i anime

Aktorski Bleach nie jest filmem dla wszystkich i chcę żebyście dowiedzieli się tego już na samym początku. To obraz przeznaczony dla miłośników japońskiego kina - powiem więcej, największe wrażenie zrobi on na fanach mangi i anime (nie chodzi o Bleach, ale o formę jako taką). Dlaczego? Świeżutki materiał, który znajdziecie w serwisie Netflix jest bowiem wiernym przeniesieniem stylu prowadzenia opowieści w animacji, przedstawiania postaci, walk i generalnie całego schematu na produkcję z prawdziwymi aktorami. Obawiam się więc, że osoby, które nigdy nie miały nic wspólnego z “japońskimi kreskówkami” mogą poczuć się zażenowane słuchając rozmów bohaterów, widząc specyficzny patos scen czy rozmów, jak również obserwując to, w jaki sposób rozwija się film.

Wzięli opasłą mangę i wyciągnęli z niej spójną opowieść

Zarówno mangi, jak i anime Bleach nie zaliczycie w jeden wieczór. Sama animacja bazująca na mandze Tite Kubo to bowiem ponad 300 odcinków, jak możecie się więc domyślić wątków, jak i bohaterów jest tam cała masa. Kinowy film w serwisie Netflix trwa natomiast 108 minut, przed jego twórcami stało więc trudne wyzwanie wyłuskania jakiegoś mocnego wątku i przedstawienia go na ekranie. Zdecydowano się na historię uzyskania przez Kurosakiego Ichigo mocy boga śmierci i walki z jednym hollowów - Grand Fisherem. Brzmi enigmatycznie, więc już wyjaśniam. Główny bohater to nastolatek, uczniak - ale nietypowy. Od wczesnego dzieciństwa posiada dziwną moc widzenia duchów zmarłych osób. Pewnego dnia w jego domu pojawia się Rukia Kuchiki - bóg śmierci, który przybrał postać młodej dziewczyny. Chwilę później dzierżąca w dłoniach katanę małolata walczy z ogromnym potworem niszczącym okolicę - tego jednak nie widzi nikt poza nią i Ichigo. Coś idzie jednak nie tak i w niecodziennych, nawet dla boga wojny okolicznościach, chłopak przejmuje tę tajemniczą moc. Dalsza część opowieści to zarówno budowanie wzajemnych relacji między bohaterami, walka z duchami i coś, czego nie było ani w mandze, ani w anime - proces szkolenia, podczas którego mający pomarańczowe włosy Ichigo uczy się trudnej sztuki walki mieczem. Powiem Wam tak - mimo przepastnego materiału źródłowego, twórcom filmu udało się stworzyć opowieść z początkiem, rozwinięciem i zakończeniem. I choć pierwsza połowa filmu rozkręca się trochę ślamazarnie, to druga jest na tyle mocno napakowana akcją, że usprawiedliwia początek, przy którym raz zdarzyło mi się nawet ziewnąć.

Wierni oryginałowi

Przy tak zwanym live-action praktycznie wszystko może pójść nie tak i nawet dziś Kamil Świtalski (który pochłania anime i japońskie filmy nawet chętniej ode mnie) był zaskoczony, że polecam jakiś aktorski film bazujący na mandze/anime. Albo gra aktorska niedomaga, albo film kładą żenującej jakości efekty specjalne. Często próba przeniesienia anime na prawdziwych ludzi wychodzi fatalnie, innym razem nie udaje się spiąć opowieści scenariuszem. W Bleach na Netflix nic takiego się jednak nie dzieje i jeśli tylko pojawią się kolejne tego typu produkcje trzymające podobny poziom, będę je pochłaniał bez zastanowienia.

Sôta Fukushi wcielający się w głównego bohatera wręcz bezbłędnie oddał jego charakter - owszem, europejski widz uzna jego zachowanie za dziwne i raczej ciężko mu będzie zauważyć talent (no bo przecież wszyscy Japończycy tacy dziwni, uhuhuhu), ale serio - to jest po prostu znany mi z anime Ichigo Kurosaki. Podobnie Hana Sugisaki, która wcieliła się w Rukię Kuchiki - czasem opryskliwa i pewna siebie, innym razem skryta i przestraszona bogini wojny bez mocy również przypomina swój rysowany oryginał. Więc tu duże brawa zarówno dla aktorów, jak i osób, które prowadziły casting do filmu Bleach. Świetna robota.

Efektom specjalnym daleko do takiego na przykłąd Pacific Rim, jednak podczas seansu ani przez chwilę nie krwawiły mi oczy. A to oznacza, że jak na tego typu produkcję jest dobrze, nawet bardzo dobrze patrząc na konkurencyjne obrazy z Kraju Kwitnącej Wiśni. Niesamowicie podoba mi się natomiast dynamika starć, oczywiście są trochę przerysowane, jak na adaptację mangi/anime przystało - jednak bardzo przyjemnie się je ogląda. Trochę szkoda, że walki intensyfikują się dopiero w drugiej połowie filmu.

Werdykt

Jeszcze przed seansem przeglądałem zagraniczne portale poświęcone anime, bowiem film pojawił się wcześniej w japońskich kinach (na Netflix ma natomiast status materiału Original) - i mówiąc szczerze byłem raczej zaskoczony czytając, że Bleach został ciepło przyjęty przez, uwaga, "animaniaków". Mi po obejrzeniu napisów końcowych trudno się z tym nie zgodzić- bawiłem się świetnie i naprawdę miło było przypomnieć sobie bohatera oraz jego opowieść. Jeśli więc kiedykolwiek interesowała Was filmowa adaptacja mangi/anime, a znajomi odradzali Death Note, obejrzyjcie Bleach. A jeśli lubicie oryginalny komiks i animację...obejrzyjcie Bleach. Nie jest to najlepszy film na Netflix, ale na pewno warto poświęcić mu te niecałe dwie godziny.

Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu