Felietony

Afera War Z – a podobno to koncerny lubią doić klientów

Grzegorz Marczak
Afera War Z – a podobno to koncerny lubią doić klientów
39

Autorem tekstu jest Kamil Ostrowski Kazus War Z udowadnia, że przeniesienie się ciężaru finansowania z wydawców na graczy i bardziej bezpośredni kontakt twórcy z odbiorcą, wcale nie musi oznaczać tęczy, kwitnących kwiatów i ogólnie pojętego szczęścia. Pomijając już jakość produktu, wokół te...

Autorem tekstu jest Kamil Ostrowski

Kazus War Z udowadnia, że przeniesienie się ciężaru finansowania z wydawców na graczy i bardziej bezpośredni kontakt twórcy z odbiorcą, wcale nie musi oznaczać tęczy, kwitnących kwiatów i ogólnie pojętego szczęścia. Pomijając już jakość produktu, wokół tego tytułu zrobiło się tyle smrodu, że społeczność graczy z pewnością spojrzy krzywo na następnego dewelopera, który dużo obieca, a przedstawi mało konkretów. Tradycyjna dystrybucja, chociaż ogranicza twórców, ma swoje zalety.

Zaczęło się od popularnej modyfikacji do gry ArmA II. DayZ oferuje graczom możliwość podjęcia stosunkowo realistycznie odwzorowanej próby przetrwania w świecie opanowanym przez zombie. Fanów wirtualnej rozrywki zachęciły elementy do tej pory niespotykane, bądź nie wykorzystywane – mechanika gry była bezlitosna, a jakby tego było mało, wymuszała na graczach wzajemne polowanie na siebie, zdrady i eliminowanie słabszych. DayZ jest równie okrutne, co świat znany z popularnego komiksu i serialu The Walking Dead (które to uniwersum również doczekało się świetnej gry – temat na inny raz).

Kiedy DayZ przeżywało szczyt popularności, nieznane wcześniej studio Hammerpoint Interactive ogłosiło, że od lat pracowali nad grą, o dziwo, przypominającą do złudzenia niezwykle popularne DayZ (którego twórca doczekał się kontaktu od dewelopera odpowiedzialnego za ArmA II i pracuje obecnie nad samodzielną wersją gry). Pojawiło się kilkanaście pobudzających wyobraźnię zrzutów ekranu, parę filmików, a w ekspresowym tempie udostępniona została nawet wersja alfa, do której można było się dostać, zamawiając grę zawczasu.

Szybko okazało się, że modele i silnik gry podebrano z produkcji War Inc., tworzonej przez tych same osoby, ale pod innym szyldem . Od niedawna w sieci krąży też grafika, która dowodzi, że obrazki promujące War Z są kompilacją cudzych dzieł. To nie wygląda na efekt kilkuletniej pracy, przynajmniej dla dewelopera, który zawodowo zajmuje się tworzeniem gier wideo.Trochę naiwnie ja i wiele innych osób złożyliśmy to na karb wstrzemięźliwości Hammerpoint przed odkrywaniem wszystkich kart jednocześnie i chęci dopieszczenia swojego dzieła. Problem w tym, że premiera standalone DayZ tuż za rogiem, może by tak zdążyć przed Świętami?

Ni z tego, ni z owego, na parę dni przed Bożym Narodzeniem, w usłudze dystrybucji cyfrowej Steam pojawia się War Z. Wersja ta opisana została w materiałach prasowych, rozesłanych do rozmaitych redakcji jako „Foundation Release”, czyli w wolnym tłumaczeniu „wydanie fundacyjne”. Krótko mówiąc – zapłać teraz, graj w to co jest, a my mamy więcej kasy, spokój ducha i możemy w spokoju dopieścić swój produkt. Fair enough.

Stop.

Wcale nie fair, bo w karcie produktu na Steamie nie ma słowa o tym, że gra jest niedokończona. Mało tego, w opisie pojawił się szereg funkcjonalności nie istniejących w War Z w ogóle – sugerowanie, że map jest kilka, kiedy w rzeczywistości jest tylko jedna, zawyżanie liczby graczy, którzy jednocześnie mogą bawić się na jednym serwerze, brak informacji o tym, że gra jest wciąż w fazie beta, itp.

Nie miałem pojęcia, jakim cudem WarZ mogło przejść przez proces weryfikacyjny Steama, ani dlaczego za 15$ sprzedaje się w najlepszym przypadku wersję beta, ale pal licho. Najważniejsze pytanie brzmi  - dlaczego nikt nie sprawdził WarZ przed umieszczeniem go w sklepie? Cyfrowa dystrybucja ma tę zaletę, że pozwala na pominięcie kosztów związanych z opłaceniem wydawcy, który w przypadku klasycznej dystrubucji, rozsyła gry do sklepów. O to, żeby produkty w sklepie były pełnowartościowe (co nie znaczy „dobre”) powinno dbać Valve. Do tej pory Steam słynął z solidności, to wydarzenie może solidnie nadszarpnąć jego wizerunek.

Gra została w końcu wycofana ze sprzedaży, ale tłumaczenia Douga Lombardi, szefa marketingu Valve są niezbyt przekonujące. Twierdzi on, że War Z nie przeszło kontroli jakości, bo nie przeprowadza się takowych w przypadku deweloperów, którzy już wydali jakąś grę na Steamie. Tylko że OP Productions, który w karcie produktu widnieje jako wydawca, ma na koncie tylko War Z, podobnie jak deweloper, Hammerpoint Interactive.

W tej idiotycznej sytuacji najzabawniejsza, a może najstraszniejsze, są wypowiedzi menadżera wykonawczego w Hammerpoint Interactive. Najpierw stwierdził on, że informacje dotyczące gry w usłudze Steam zostały źle odczytane, żeby w końcu przyznać, że z premedytacją zostały napisane dwuznacznie, ale nie widzi w tym nic złego, bo uczciwość nie jest najważniejsza, a zadowolenie klienta. Szczególnie rozbrajająca jest jego wypowiedź dotycząca rozmiarów map. Zapytany przez redaktora serwisu Gamespy, dlaczego napisali, że mapy mają od 100 do 400km2 odpowiedział, że pierwsza mapa ma ponad 100 kilometrów kwadratowych, czyli wszystko się zgadza. Jest pomiędzy 100 a 400 km2.

Huh. Interesujący punkt widzenia.

Ta sytuacja sprawia, że zaczynam się zastanawiać - ile projektów, które zostały przepchnięte przez Kickstartera okaże się fiaskiem i nigdy się nie ukaże? Ile gier, których dostęp do wersji alfa wykupiliśmy, nie spełni pokładanych w nich nadziei, na zawsze pozostając brzydkimi kaczątkami? Cieszymy się, że twórcy gier wideo uniezależniają się od wielkich koncernów, ale ten kij ma dwa końce – brak nadzoru może oznaczać tak swobodę artystyczną, jak i swobodę w kantowaniu klientów.

Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu

Więcej na tematy:

GryKickStartersteam