Napięta sytuacja na Ukrainie spowodowała, że zacząłem się zastanawiać, czy dziesiątki gier wideo, w których wcielałem się w pojedynczego żołnierza, a ...
Napięta sytuacja na Ukrainie spowodowała, że zacząłem się zastanawiać, czy dziesiątki gier wideo, w których wcielałem się w pojedynczego żołnierza, a nawet dowodziłem całymi armiami, przyniosły mi jakąkolwiek wiedzę, jaka pomogłaby mi przetrwać konflikt zbrojny.
Tekst pochodzi z serwisu niezgrani.pl, autorem jest Paweł Bujanowicz.
Po krótkim namyśle jestem pewien, że taka pożyteczność to tylko mrzonki obrońców gier wideo. Owszem, są jakieś walory edukacyjne. Może nawet poznałem kilka faktów historycznych, ale już dawno o nich zapomniałem. Tak na dobre, to pamiętam tylko to, że najlepsze z nich sprawiły, że świetnie się bawiłem. Przed Wami dziesięć moich ulubionych tytułów o tematyce mniej lub bardziej wojennej.
Command & Conquer: Red Alert
Strategia czasu rzeczywistego z 1996 roku, od której tak naprawdę zaczęła się moja przygoda z pecetem. Pierwszy kontakt z grą to wpatrywanie się w monitor sąsiada mojej babci. Chłopak był dwa lata starszy ode mnie, więc o chwyceniu za myszkę mogłem pomarzyć. Stało się tak dopiero gdy w 97’ dostałem od rodziców swój pierwszy komputer. Nie mam pojęcia jak długo w to tłukłem, ale wystarczająco, żeby RTSy stały się moim ulubionym gatunkiem na kilka lat.
Pierwszy Red Alert był drugą grą z serii Command & Conquer. Może nie była tak przełomowa jak pierwowzór, ale razem z nim jest zaliczana do wzorów, które ukształtowały cały gatunek. Uważam, że dobrym krokiem było wprowadzenie dwóch nowych stron konfliktu, Aliantów i Sowietów, którzy w podserii Red Alert zastąpili znane z serii C&C Bractwo NOD oraz frakcję GDI. Osobiście byłem fanem armii Związku Radzieckiego, ponieważ uwielbiałem ich uzbrojenie. Potężne czołgi Mamuty i „choinki” Tesli rażące przeciwnika wiązkami prądu pozwalały mi siać spustoszenie. Z racji na młody wiek i brak zmysłu taktycznego stosowałem wtedy taktykę, która z grubsza polegała na zgromadzeniu wielkiej armii i frontalnym ataku na przeciwnika, bez żadnych wcześniejszych podjazdów czy skubania pojedynczych jednostek. Co ciekawe, z dziesiątek gier jakie rozegrałem, znaczna większość odbyła się w trybie potyczki. W kampanii przeszedłem może dwie misje. Dużo straciłem?
Wolfenstein 3D
Jeszcze większy antyk niż poprzednia pozycja na mojej liście. Dziś fabuła Wolfa brzmi jak pomysł na skradankę, ale na szczęście wydany w 1992 roku tytuł produkcji legendarnego studia id Software był najprawdziwszym FPSem. W tamtych czasach ten skrót za wiele jeszcze ludziom nie mówił, gdyż to właśnie Wolf 3D przecierał szlaki gatunkowi, który dopiero się rodził. Gracz wcielał się w specjalnego agenta Willa J. Blazkowicza (tak tak, główny bohater jednej z najważniejszych gier w historii pochodzi ł z polskiej rodziny), który schwytany przez nazistów usiłuje zbiec z hitlerowskiej twierdzy. Na dobrą sprawę z Wolfensteina 3D pamiętam nie wiele. Ba, nie jestem nawet pewien, czy podczas mojego pierwszego kontaktu sam w niego grałem. Wiem tyle, że gra była zainstalowana na służbowym komputerze mojego ojca i czasami, gdy odwiedzałem go w pracy, pokazywał mi ją – ale chyba nie puszczał do klawiatury. Bardzo dobrze pamiętam też jego złotą regułę, aby zawsze skręcać w prawo. To w sumie było całkiem przydatne, bo dzięki temu trudniej było się zgubić, gdyż gra nie pomagała nam żadną minimapą. W ogóle na jakiekolwiek ułatwienia musieliśmy czekać jeszcze z dziesięć lat. W Wolfensteinie 3D nie odnawiało się życie, amunicja często się kończyła, a przeciwnicy prawie zawsze trafiali i nie było się za czym schować. Czemu znam ten tytuł tak dobrze, skoro jako kilkuletni dzieciak byłem tylko obserwatorem? Otóż gra ukazała się w 2002 w wersji na konsolę GameBoy Advance jako dokładna konwersja. Wciąż była grywalna i przypuszczam, że dalej tak jest. Sami możecie to sprawdzić odpalając przeglądarkową wersję udostępnioną przez aktualnego właściciela praw do marki Wolfenstein, czyli Bethesdę. O tutaj.
Advance Wars
Jestem pewien, że nawet ci z Was, którzy mieli styczność z tym tytułem, raczej nie pomyśleliby o AW robiąc listę ulubionych gier wojennych. No bo wojna to na poważnie. A nie jakieś zabawy z komiksowymi ludzikami. Tymczasem Advance Wars to jedna z najlepszych gier na platformę, o której już wspominałem, czyli na GameBoya Advance. Prosta fabuła opierała na konflikcie dwóch fikcyjnych stron konfliktu, Orange Star i Blue Moon, które jednak wzorowano na... Aliantach i Sowietach. Brak kreatywności? Może i tak, ale ta produkcja nadrabiała bardzo ładną grafiką, ze ślicznymi animacjami walk między jednostkami, no i przede wszystkim świetnym modelem rozgrywki. Kolejne misje były wciągające i stanowiły wyzwanie. Wiecie co jest wyznacznikiem dobrych gier? Kiedy się o nich pisze, ma się ochotę ponownie w nie zagrać. A ja właśnie zacząłem się zastanawiać gdzie jest mój GBA.
Delta Force: Black Hawk Down
A to już wojna z prawdziwego zdarzenia. Jednocześnie jedyna gra z serii Delta Force, która przypadła mi do gustu. Oparta na wydarzeniach z 1993 roku w Somalii, kiedy to amerykańska Armia interweniowała aby zakończyć rozlew krwi pomiędzy dwoma klanami walczącymi o władzę w kraju dotkniętym kryzysem i klęskami. O fragmencie tej misji powstał zresztą świetny film nakręcony przez Ridleya Scotta, Helikopter w Ogniu (w oryginale również Black Hawk Down). Gra nie jest jego ekranizacją, ale uczestniczymy w tych samych wydarzeniach. W 2003 roku grafika wyglądała bardzo dobrze jak na swoje czasy, co pozwalało naprawdę nieźle poczuć klimat walk w afrykańskim mieście. Choć czarnoskórzy bojownicy nie grzeszyli zbytnio inteligencją i masowo potrafili wbiegać przed lufę, naprawdę sobie cenię ten tytuł. Za to, że mogłem poczuć się jak amerykański Marine. Black Hawk Down miał też fajny ficzer ograniczonej liczby zapisów na każdą misję, przez co był umiarkowanie trudny i zmuszał do ostrożnego stąpania po piasku. Jakieś dwa lata po premierze ukazał się dodatek Team Sabre i choć trzymał poziom rozrywki z podstawowej wersji, to trochę brakowało w nim atmosfery somalijskiej rozpierduchy.
Medal of Honor: Allied Assault
Kiedyś Medal of Honor był serią bardzo dobrych strzelanin wojennych wydawanych przez Electronic Arts. Dziś kolejne odsłony to tylko cień świetnej jakości hitów, którymi jarał się wtedy każdy z moich kolegów. MoH: AA wydany w 2002 roku zapoczątkował modę na temat drugiej wojny światowej w FPSach, którą kontynuowała potem przez jakiś czas seria Call of Duty. Jeżeli nie graliście nigdy w Allied Assault, to ominęła Was jedna z najlepszych scen w historii gier komputerowych. Co tu dużo mówić, to trzeba zobaczyć.
Call of Duty
Pierwsza gra z serii, która teraz bije rekordy popularności i podzieliła rynek na miłośników i przeciwników polityki Activision. Według tych drugich wydawca co roku odcina kupony, ale trzeba pamiętać, że nie zawsze tak było. Olbrzymią zaletą pierwszego CoDa i czynnikiem, który robił ją lepszym od wydanego rok wcześniej Medal of Honor była dla mnie duża różnorodność misji. Dzięki zabiegowi połączenia linii fabularnych żołnierzy kilku nacji, wykonywaliśmy zadania jako brytyjski spadochroniarz i odbijaliśmy Stalingrad z rąk Niemców po przepłynięciu Wołgi w skórze radzieckiego żołnierza, co, nomen omen, robiło podobne wrażenie jak lądowanie na plaży w Normandii w Allied Assault. Do tego jeszcze misje w czołgu, utrzymanie pozycji (moje ulubione) czy wycieczka latającą fortecą w dodatku United Offensive. Bardzo dobrze pamiętam to ostatnie. Byłem wtedy sam w domu i ze słuchawkami na uszach prułem z karabinów do nadlatujących samolotów, drąc się przy tym w niebogłosy i klnąc na przeklęte Luftwaffe. Słuchawki w ogóle były wskazane w tej grze, bo to chyba pierwsza, która tak dobrze odwzorowała efekt ogłuszenia, czy okropnego świszczenia po otrzymaniu tej ostatniej, śmiertelnej kulki. Celowo nie wspominam o drugiej części, która była równie dobra, ale aż tak nie zapadła mi w pamięć. Choć też przyniosła istotne zmiany, bo to właśnie w Call of Duty 2 zrezygnowano z apteczek i zdrowie samo zaczęło się magicznie odnawiać.
Sudden Strike
Ze strzelanin pierwszoosobowych wracamy do tematu RTSów. Sudden Strike zachwycał mnie przede wszystkim tym, że w walkach brało udział mnóstwo jednostek, a scenariusze oparte były na historycznych bataliach. Nie musieliśmy też skupiać się na produkowaniu czołgów i piechoty, bo z tego nierealistycznego elementu po prostu zrezygnowano. Dla mnie była to nowość. Dwuwymiarowa grafika urzekła mnie swoim stylem, gdzie wszystkie mapy wyglądały jak makiety, a jednostki jak miniaturowe modele. Znawca militariów ze mnie żaden, ale spotkałem się z zachwytami nad realistycznym odwzorowaniem prawdziwych pojazdów i wierzę, że twórcy rzeczywiście odwalili tutaj kawał dobrej roboty.
Company of Heroes
Ta strategia czasu rzeczywistego to już raczej nowsza, bo trójwymiarowa, generacja popularnego niegdyś gatunku. Stworzona przez studio Relic (twórców serii Homeworld i WH40k: Dawn of War) zgrabnie wykorzystywała model rozgrywki znany graczom z pierwszego Dawn of War. Choć RTSy przyzwyczaiły nas do oglądania pola walki z szerszej perspektywy, to Company of Heroes dawał możliwość bardzo dużego przybliżenia, przez co sceny rozgrywanych przez nas batalii nabierały filmowego wymiaru. Kampania, poprzetykana dobrze zrealizowanymi przerywnikami wideo, opowiadała historię żołnierzy w dość osobistym wymiarze. Świetnie wspominam kilkanaście, a może więcej godzin spędzonych z grą, choć rekordzistą jest mój kolega Radek, który na internetowe potyczki przeznaczył dziesiątki wieczorów. Cały czas kusi mnie, żeby sprawdzić drugą część CoHa, ale obawiam się, że mój laptop tego nie uciągnie.
Call of Duty: Modern Warfare 3
To była pierwsza gra z serii po CoD 2, do której sięgnąłem. Doskonale zdawałem sobie sprawę z tego, że sprzedający się w milionach egzemplarzy cykl wydawany przez Activision całkowicie zmienił swoje oblicze i obawiałem się, że dostanę oskryptowanego potworka, który starczy mi na zaledwie kilka godzin zabawy. Jakże się myliłem! Grając w MW3 czułem się jakbym brał udział w dobrym filmie z gatunku political fiction, a niektóre sceny powodowały u mnie niesamowity zastrzyk emocji. Jak chociażby cała misja w samolocie – świetnie zrealizowana sprawa. Czy finał, który zaczynamy w niemalże niezniszczalnym pancerzu bojowym i czujemy się jak żołnierz przyszłości, maszyna do zabijania nie do zdarcia. Nie przeszkadzało mi nawet to, że niektóre sceny i sekwencje widziałem dziesiątki razy (uroki grania na weteranie). Modern Warfare 3 jest bardzo dobrze zrobioną grą, która może i nie wnosi świeżości do serii, może jest tym samym co Black Ops i Ghosts, ale kurde... bawiłem się przy niej przednio i poczułem smak wojny. Kilka miesięcy po premierze trójki postanowiłem trochę nadrobić zaległości i chwyciłem za pada ponownie, tym razem podchodząc do pierwszego Modern Warfare. Niestety zaciąłem się na przegiętej misji ucieczki z Czarnobyla, która na poziomie trudności weteran jest po prostu niemożliwa. I choć scena z wybuchem atomówki zapada w pamięć równie mocno jak lądowanie na plaży Omaha w Medal of Honor, to jednak trzecia część MW przypadła mi do gustu bardziej niż pierwsza.
World of Tanks Xbox 360 Edition
Na koniec coś świeżego. Moją recenzję WoT możecie przeczytać tutaj i ciężko mi napisać coś, co nie byłoby duplikatem treści z tamtego tekstu. Mimo tego postaram się. Dla mnie był to zupełnie nowy wymiar w spojrzeniu na działania wojenne. Czołgi odegrały bardzo ważną rolę w czasie drugiej wojny światowej i każdego konfliktu, który nastąpił po niej. Pojawiały się we wszystkich dziewięciu grach, które wcześniej opisałem. Ale dopiero grając w World of Tanks poczułem, jak to jest sterować taką maszyną. Choć produkcja Wargamingu nie odwzorowuje żadnych prawdziwych scenariuszy wojennych, to jednak świetnie jest mknąć na czele kolumny wraz z innymi graczami ze świadomością, że jeden zły ruch może oznaczać naszą porażkę. Grając w WoT wymarzyłem sobie też swoją idealną grę wojenną. W której to załoga czołgu jest zbiorowym bohaterem, a my bierzemy udział w jakiejś dużej kampanii w czasie drugiej wojny światowej, co oczywiście kończy się zdobyciem Berlina. Co powiecie na Czterej Pancerni: The Game? Może zająłby się tym CD Projekt Red? Albo Techland? Można to zrealizować w formie odcinków, jak The Walking Dead albo The Wolf Among Us. Jak dla mnie, mielibyśmy kolejny rodzimy hit. Okej, ale wracając do tematu WoT, od którego odbiegłem – jeśli jeszcze nie graliście, dajcie tej grze free-to-play szansę. Choćby dziesięć minut. Gwarantuję, że będziecie mieli co robić przez najbliższe tygodnie.
***
Tym sposobem doszliśmy do końca mojej nieuczciwej topki, w której nie ma zwycięzców i przegranych. Teraz możecie wyrazić swoje oburzenie, bo nie umieściłem tu Waszych ukochanych produkcji. Ja tymczasem spadam na wirtualne pole bitwy. Są czołgi, które czekają na odstrzelenie.
Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu