Android

Po nitce do kłębka, czyli zwabiony przez Google

Konrad Kozłowski

Pozytywnie zakręcony gadżeciarz, maniak seriali ro...

26

Zacznę banałem, bo cała ta przygoda rozpoczęła się naprawdę niepozornie i nie tak dawno temu. Nie przypuszczałem jeszcze wtedy, że to wszystko tak daleko zajdzie, a ja będę pisał czytane przez Was właśnie słowa. Seria pewnych wydarzeń doprowadziła jednak do miejsca, w którym jestem dzisiaj i prawdę...

Zacznę banałem, bo cała ta przygoda rozpoczęła się naprawdę niepozornie i nie tak dawno temu. Nie przypuszczałem jeszcze wtedy, że to wszystko tak daleko zajdzie, a ja będę pisał czytane przez Was właśnie słowa. Seria pewnych wydarzeń doprowadziła jednak do miejsca, w którym jestem dzisiaj i prawdę mówiąc nadal jestem zaskoczony, że to powiem. Tak, wybrałem smartfona z Androidem.

“Ale zaraz, to już było!” wykrzykną ci, którzy pamiętać jeszcze będą mój tekst z listopada 2014 roku. Wtedy przyznałem, że “Takie Google to ja lubię”. Byłem pod niemałym wrażeniem dokonań i Google i Motoroli, która zdołała stworzyć produkt niedrogi, przyjemny dla oka, a jednocześnie pozwalający na nieco więcej niż podstawowe działania przy użyciu smartfona. Oczywiście, że nie jest to telefon, który pozwoli Androidowi rozwinąć skrzydła. Oczywiście, że nie jest to telefon, którym wykonałbym zdjęcie w istotnym dla mnie momencie nie obawiając się, że pójdzie ono do kosza zamiast do galerii. Oczywiście, że nie jest to dzieło sztuki rozstawiające po kątach konkurencyjne produkty. Ale polubiłem ten telefon. Naprawdę go polubiłem. A jeszcze bardziej polubiłem Androida.

Lista cech, które przyczyniły się do “zmiany barw” nie jest tak długa jak mogłoby się wydawać. Szczególnie, że w iOS8 doczekaliśmy się większości funkcji, które pozwoliły na jeszcze wygodniejsze korzystanie z iPhone’a. Nie mógłbym pominąć tak użytecznej i jednocześnie tak oczywistej dla użytkowników Androida opcji jak komfortowa wymiana danych pomiędzy aplikacjami, czyli po prostu funkcja udostępniania. Nie jest to coś niezwykłego, ale uprzyjemnia i skraca czas korzystania z telefonu na tyle, że trudno nie odczuć różnicy. Gdy wydawało mi się, że po iPhonie 5 nadejdzie czas na “szóstkę”, a może i nawet “sześć S”, zorientowałem się, że to Moto G częściej gości w moich rękach, aniżeli smartfon Apple. Naturalnie poza chwilami, gdy musiałem zrobić zdjęcie.

Takie Google to ja lubię cz. 2

Jak do tego doszło? Moim stałym kompanem pozostał LG G Watch R. Może nie spełnienie marzeń, ale wiele więcej niż początkowo spodziewano się po smartwatchach w ogóle. Jego design równie dobrze komponuje się z luźnym T-shirtem, jak i marynarką, a ja nareszcie zacząłem codziennie nosić zegarek. Zupełnie jak u innych z Kindlem i czytaniem książek. I tak para Moto G - GWR (G Watch R) towarzyszyła mi już każdego dnia. Nie obyło się bez ostrych słów, gdy musiałem zaczekać na wyświetlenie wiadomości po przełączeniu się z jednej aplikacji do drugiej lub gdy po złożeniu rąk aktywował się ekran zegarka proponując zmianę tarczy. Sięgając po iPhone’a wiedziałem, że będę mógł wykonać kilka czynności nieco lub znaczniej szybciej, ale, i sam się temu strasznie dziwię, wolałem chwilę zaczekać, bo większą frajdę przynosiło mi skorzystanie z jednej czy drugiej aplikacji na Moto G. Szczególnie, gdy wyglądają tak jak nowy WhatsApp, są funkcjonalne jak Sup czy Messenger lub nie mają sobie równych jak Gmail.

Do podjęcia tej decyzji nie doszło z dnia na dzień. Zdarzały się sytuacje, w których znacznie bliżej mi było do przeczekania aktualnej generacji iPhone’a, licząc że Apple pokaże coś ciekawego we wrześniu, ale z podobną częstotliwością moją głowę nachodziły myśli o wybraniu telefonu z Androidem. A wskazać na jednego z kandydatów nie było łatwo. Przez mój wirtualny koszyk przewinęły się ze dwa modele Xperii (odpadły ze względu na nakładkę Sony i brak zaangażowania firmy w dostarczanie uaktualnień), HTC One M7 i M8, które zdyskwalifikowały możliwości aparatu i kilka Samsungów spośród których żaden nie zdołał uwieść mnie swoim wyglądem. A gdyby tak ponownie zaufać Motoroli?

Nienaganny Android

Czysty, stockowy, nietknięty i piękny, będący esencją oferty Google Android Lollipop to jeden z najsilniejszych, jeśli nie najważniejszy argument przemawiający właśnie za Moto. Przeczesywanie XDA w celu odnalezienia w pełni działającego i stabilnego ROM-u nie jest dla mnie zadaniem, czy bardziej wyzwaniem, które chciałbym podjąć. Owszem, zdarzało mi się flashować ś.p. Sony Ericssony i jailbreakować iPhone’y, ale od pewnego czasu uważam, że po wyjęciu z pudełka telefonu musi po prostu działać. Działać tak jak powinien i tak jak ja bym tego chciał. I jak się okazuje nie jestem jedynym, który tak sądzi.

Dziś w moje ręce trafiła Moto X drugiej generacji. Biały przedni panel i drewno bambusowe w roli tylnej obudowy (w ciągu kilku dni zweryfikuję czy i na ile będzie ona (nie)odporna na zarysowania i zabrudzenia, więc niewykluczone, że zakup etui mnie nie minie.) Pewien jednak jestem tego, że drugiej takiej jak moja, to Moto X nie ma. Faktyczny kawałek drewna jest przecież niepowtarzalny. Nawet wyraźnie widoczne otwory z przodu urządzenia nie potrafią wpłynąć na to, jak bardzo podoba mi się ten telefon. “Arcydzieło sztuki użytkowej” przeczytałem w jednej z opinii/recenzji klientów sklepu internetowego. Przesada? Mówcie co chcecie, ale zupełnie się z tym zgodzę.

Telefon jest lekki, naprawdę lekki. Lżejszy od Moto G, którą do tej pory uważałem za mogący się podobać telefon - ah, to minimalistyczne podejście Motoroli. Nie mam dużych dłoni, więc niemały ekran o przekątnej 5,2 cala nie będzie mi się tak wygodnie obsługiwało jak ten z Moto G, ale gdy go ujrzałem, wybaczcie, ale trudno mi teraz spojrzeć na możliwości wyświetlacza Moto G. Z całym szacunkiem dla posiadaczy tego modelu.

Dopiero przed chwilą poziom naładowania baterii Moto X osiągnął najwyższy stopień, więc moja (druga) przygoda dopiero się rozpoczyna. Zainstalowałem wszystkie podstawowe aplikacje, spersonalizowałem dźwięki powiadomień, sparowałem telefon z opaską i zegarkiem. Kilka minut później, upewniając się, że nie pojawiło się nowe powiadomienie machnąłem dłonią nad ekranem. Podwójny ruch nadgarstkiem wystarczy, by uruchomić aparat, ale przede mną jeszcze skonfigurowanie pozostałych funkcji od Motoroli, które automatycznie wyciszają telefon na noc, ułatwiają korzystanie z telefonu w samochodzie i wyświetlają informacje o powiadomieniach na zablokowanym ekranie. Tak, nasza współpraca zapowiada się wyśmienicie.

Nie jestem jeńcem

To nie jest tak, że w pewnym momencie nagle przejrzałem na oczy. To było Google, które nareszcie przejrzało na oczy i zorientowało się, że użyteczność oprogramowania musi, po prostu musi iść w parze z wyglądem. Nie skreślam z góry żadnej z platform, doceniając nawet starania BlackBerry czy Firefoksa. Teraz doceniłem efekty ciężkiej pracy Google i to na tyle, że postanowiłem, jak to niektórzy mówią, przejść do obozu wroga. Tylko czy ktoś taki istnieje?

Hello Moto. Po raz drugi.

Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu