Felietony

Płacz i lament, bo Netflix zmienił ofertę

Konrad Kozłowski

Pozytywnie zakręcony gadżeciarz, maniak seriali ro...

48

Lista tytułów mających zniknąć z oferty Netfliksa z początkiem stycznia stała się powodem licznych deklaracji rezygnacji z subskypcji przez użytkowników. Zero niespodzianki - ja też nie widząc powodów do wydawania pieniędzy nie robiłbym tego. Ale jakie podłoże mają to przeogromne zaskoczenie i wielkie niezadowolenie, skoro takie sytuacje powinno się uznawać za chleb powszedni w przypadku usług streamingowych?

2017 został okrzyknięty rokiem treści na wyłaczność. Odwiedzając główną stronę serwisu Tidal nie trudno natknąć się na zakładkę z dumną listą treści niedostępnych nigdzie indziej. Analogiczną taktykę obrało Apple, które również może pochwalić się dość ciekawym zestawieniem albumów, które czasowo lub permanentnie nie są dostępne w żadnej innej usłudze streamingowej. Opłacanie zaledwie jednego muzycznego abonamentu może więc okazać się niewystarczające, jeśli nasz gust nie pokryje się z ofertą danej usługi. W każdej chwili można wybrać mniej legalne źródła lub po prostu zakupić dany utwór czy album w sklepie cyfrowym. Pozostając wiernym strumieniowaniu treści jesteśmy zmuszeni zdecydować się na kolejną subskrypcję lub żonglowanie aktywnymi abonamentami. Żadne z rozwiązań nie jest idealne.

"Porażka Netfliksa"

Rynek filmowo-serialowy jeszcze bardziej daje użytkownikom w kość. Pojawienie się w Polsce Netfliksa i Amazon Prime Video w takich formach jakich są możemy uznać za dobry znak, ale sytuacja polskiego VOD wciąż pozostawia wiele do życzenia, dlatego mam ogromną nadzieję, że 2017 zapamiętamy jak rok największy, bo jeszcze istotniejszych zmian, niż te z 2016. Wszystkim Wam i sobie tego życzę, ale ostatnie wydarzenia wprawiły mnie w niesłychane zdumienie. Zniknięcie z oferty Netfliksa wielu głośnych, popularnych (i czasem kultowych) produkcji uznano za porażkę serwisu, któremu niektórzy nawet się odgrażali.

Problem leży w tym, że do takich okoliczności należy przywyknąć, bo takimi prawami rządzi się rynek streamingowy. Klikając Subskrybuj nie wypożyczamy danego tytułu, lecz uzyskujemy dostęp do katalogu usługi, który zmienia się od początku jej istnienia. Wielokrotnie poruszany temat zróżnicowania oferty w zależności od regionu, to równie przykry temat, ale jest to coś, z czym musimy się pogodzić. Nabywanie praw i licencji do treści wideo to znacznie bardziej skomplikowany proces, niż w przypadku nagrań muzycznych i z niektórymi obostrzeniami czy decyzjami dysrybutorów nie daje sobie rady nawet Netflix. Nie znamy szczegółów stojących za zniknięciem Indiany Jones'a i innych filmów Paramount z Netfliksa, ale najbardziej prawdopodobnymi scenariuszami są te, w których zabrakło chęci do przedłużenia umowy przez jedną lub drugą stronę.

Mawia się, że jeśli nie wiadomo o co chodzi, to...

To wszystko prowadzi do jeszcze bardziej wzmożonej działalności Netfliksa w obszarze produkcji własnych treści. Umowy ze studiami wygasają i nie zawsze udaje się je przedłużyć, a dopisek Netflix Original widuje się coraz częściej i to nawet przy tytułach, za którymi pierwotnie stał inny podmiot. Szanse na zupełną niezależność serwisu są dość małe, przynajmniej na razie, ale koniec końców tak może wyglądać sprawa Netfliksa - oferta pełna tytułów niedostępnych nigdzie indziej i brak zewnętrznych produkcji, które znajdują się w innych serwisach i tylko tam. Należący do The Walt Disney Company, 21st Century Fox, Comcastu i Time Warner platforma Hulu  zaczyna wyrastać na co raz poważniejszego rywala firmy Reeda Hastingsa i choć wciąż niewiele mówi się o globalnej ekspansji (Hulu wciąż operuje tylko na terenie Stanów Zjednoczonych i Japonii), to potencjał serwisu łączącego siły tak wielu gigantów nie będzie się długo marnował. Zbrojenie trwa i takie zdarzenia, jak to sprzed kilkunastu dni, będą mogły zdarzać się coraz cześciej.

Rotacja oferty to coś normalnego, po prostu zauważamy zniknięcie tylko tych najgłośniejszych tytułów.

Na przestrzeni wielu, wielu miesięcy nieprzerwanej subskrypcji Spotify natrafiłem na co najmniej kilkanaście przypadków, w których musiałem ratować się dostępem do innego serwisu. Nowy krążek ulubionego wykonawcy nie trafiał do streamingu w ogóle lub konkurencyjna usługa załatwiła sobie pierwszeństwo w udostępnieniu albumu użytkownikom. Porzucenie budowanej latami kolekcji playlist i ukształtowanego profilu gustu muzycznego nie wchodzi w grę, a co więcej lada moment mogę znaleźć w zupełnie takiej samej sytuacji ograniczony przez katalog Apple Music czy Tidala.

To przypomniało mi jeszcze inne zdarzenia. Związane były ze sklepem iTunes, w którego regulaminie dopatrzono się zapisów dotyczących dziedziczenia praw do plików. Okazało się, że po śmierci klienta sklepu wszystkie zakupione przez niego treści nie mogły zostać przekazane komukolwiek - nawet członkom rodziny. I na to też nic nie poradzimy...

P.S. Zgadza się, od początki tego roku to do Amazonu należą prawa do katalogu Paramount.

Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu