Gry

Zapomniane jRPG #2: Saiyuki: Journey West

Artur Janczak
Zapomniane jRPG #2: Saiyuki: Journey West
1

Taktyczne jRPG-i pokroju Final Fantasy: Tactics miały swoje wzloty i upadki. Obecnie to gatunek nieco zapomniany i mniej popularny niż kiedyś. Wspominam o tym, bo w drugiej odsłonie mojego cyklu chcę Wam opowiedzieć o Saiyuki: Journey West. Tytuł nie był wybitny, nie odniósł wielkiego sukcesu, ale spędziłem z nim wiele przyjemnych chwil. Podobnie jak Legend of Legaia, tak i ta gra ukazała się wyłącznie na pierwsze PlayStation. Oprawa nie była tak dobra, jak wspomniany FF, a mimo to potrafiła człowieka wkręcić na długie godzin. Gdzie tkwił sekret? To jest bardzo dobre pytanie, na które nie będzie można łatwo odpowiedzieć.

Wyprawa do Indii

Saiyuki mocno nawiązuje do chińskiej powieści Journey to the West, gdzie główny bohater lub bohaterka — gracz decyduje o płci — wyrusza w podróż z Chin do Indii. Dzieło KOEI nieco odbiega od wersji pisanej, ale część postaci się pokrywa. Sanzo — bo tak nazywa się protagonista — napotyka na swej drodze wiele różnych osób. W przeciwieństwie do niego cała drużyna może na pewien czas przemienić się w magiczne bestie. Son Goku staje się olbrzymim małpim królem, Shu Ryorin zamienia się w smoka, a Sa Gojo potrafi transformować się w wodnego lorda. Dane persony odpowiadają również różnym żywiołom.

Dlatego też Goku posługuje się ogniem, Cho Hakkai okiełznał moce ziemi, a Lady Kikka bierze siły z natury, ale przede wszystkim z kwiatów. Gra czerpie garściami z hinduizmu i buddyzmu. Główna religią w omawianym tytule jest właśnie ta druga, a celem podróży młodego Sanzo jest ocalenie Buddy. Napotkani przeciwnicy to bogowie z hinduizmu i uznano ich za najgorsze zło. Wiara w wykreowanym przez twórców świecie ma ogromne znaczenie, ale dobrze wpleciono ją w elementy fantasy. Dla mnie to była miła odskocznia od tego, co serwowały inne studia z Japonii.

Fabuła nie była tak dobra, jak w FF: Tactics czy Vandal Hearts, ale prezentowała dość przyzwoity poziom. Na tyle dobry, że miałem ochotę poznać koniec historii. Niemniej jednak walka grała tutaj pierwsze skrzypce i na nią trzeba było poświęcić sporo czasu. Gra dość szybko uświadamia gracza, że poziom trudności jest tutaj wysoki i nie ma mowy o kompromisach. Starcia były długie, przeciwników było więcej niż naszych bohaterów i nikogo nie można było lekceważyć. Przewaga liczebna nie była jedynym atutem oponentów.

Jeżeli nie trenowaliśmy postaci w dojo, albo nie wykonywaliśmy zadań pobocznych, to wrogowie najczęściej byli od nas silniejsi. Oczywiście, dało się ich pokonać, ale to wymagało przemyślenia każdego ruchu. Samo przemienianie się postaci w mistyczne stwory nie dawało nam od razu zwycięstwa. W takiej formie można było walczyć do czasu, aż nasza moc się nie wyczerpie. Łatwo więc przedobrzyć i rzucić się na wroga bez żadnego planu. To najczęściej kończyło się porażką.

Oprawa A/V miała swój urok

Saiyuki: Journey West było połączeniem technologii 2D z 3D. Lokacje i część animacji wykonano w trójwymiarze, natomiast same postaci wraz z resztą elementów pozostały dwuwymiarowe. Takie zastosowanie było na tamte czasy najlepszym rozwiązaniem, bo oferowało naprawdę przyjemny efekt wizualny. Nieco gorzej było z rozmiarem map. Te najczęściej były po prostu dość małe, co zmniejszało pole do manewrów w czasie starć. Otoczenie nie grało żadnej roli w walce, choć było kilka wyjątków. Dzisiaj grafika na pewno nie zrobi na Was wrażenia, ale wtedy nikt nie odwracał wzroku od telewizora. Całość wypadła wystarczająco dobrze jak na lata 1999-2001 i możliwości samego PlayStation.

Jeżeli chodzi o ścieżkę dźwiękową, to wszystkie utwory dobrze oddawały klimat gry. Problem w tym, że ich ilość była znikoma. O ile wszystkich dźwięki czarów, ataków i tak dalej było całkiem sporo, tak sama muzyka szybko zaczynała gracza nudzić. Główny motyw podczas walk nie był tak dobry, jak w wielu innych produkcjach i część osób po prostu go wyłączała. Szkoda, że melodii z Indii i Chin na których wzorowali się twórcy nie było więcej.

Kiedy pojawiło się PS2, wiele rzeczy się zmieniło

Jeżeli wpiszecie w google omawiany tytuł, to sami zobaczycie, że dzieło KOEI miało całkiem przyzwoite oceny w przedziale 70-80% na 100. Nawet taki IGN wystawił notę w okolicach 8-8,5, co uważam za dobry wynik. Dlaczego więc, tak mało osób zna tę grę? Premiera w Japonii miała miejsce pod koniec 1999 roku, natomiast w USA pojawiła się dopiero dwa lata później. Wydawca nie zdecydował się na wydanie swojego produktu w Europie, co dość znacząco odbiło się na jego popularności. Nie mam też danych dotyczących sprzedaży. Warto wziąć pod uwagę fakt, że w 2000 roku pojawiło się PS2 i wszyscy byli bardziej zainteresowani tą konsolą. Dorzućmy do tego w miarę wysoki poziom trudności i długość rozgrywki a odpowiedź nasuwa się sama. Rzecz jasna, powody mogły być zupełnie inne, ale trudno to teraz zweryfikować. Trochę szkoda, bo Saiyuki: Journey West to naprawdę przyjemny tytuł, choć nie pozbawiony wad.

W przeciwieństwie do opisywanego wcześniej Legend of Legaia Saiyuki można nabyć na amerykańskim PlayStation Store za niecałe sześć dolarów, natomiast fizyczny egzemplarz kosztuje na ebay około trzydziestu. Zastanówcie się natomiast, czy chcecie inwestować w tę produkcję. Jeżeli duża ilość walk i mała ilość melodii Was nie odstraszają, to powinniście być zadowoleni.

Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu