Autorem artykułu jest Dawid Adamek. Postanowiłem wyczyścić komputer ze zbędnych śmieci i postawić całość od nowa - w domu otwieramy okno aby przewiet...
Z głową w chmurach, czyli po co komu OS?
Rocznik 74. Pasjonat nowych technologii, kibic wsz...
Autorem artykułu jest Dawid Adamek.
Postanowiłem wyczyścić komputer ze zbędnych śmieci i postawić całość od nowa - w domu otwieramy okno aby przewietrzyć, w komputerze okna należy sformatować. Przed nieuchronnym czyszczeniem, należało więc skatalogować rzeczy potrzebne i niepotrzebne, a następnie przenieść je na jakiś zewnętrzny nośnik... I tutaj pojawiło się pierwsze zdziwienie. Odkąd zacząłem korzystać z usług typu Spotify, cała baza, która niegdyś zalegała na moim dysku twardym, po prostu zniknęła. Pozostało jedynie kilka projektów .psd i ważne dokumenty, które trzymałem na Google Drive. Zdjęcia trzymam w Google+, a filmy oglądam online, bądź na DVD, więc tak naprawdę nic nie zalega na dysku twardym.
Co więc przenosić? Zewnętrzny dysk twardy stał się niepotrzebny? 1TB na zdjęcia w serwisie Flickr to dużo więcej niż potrzebuje standardowy użytkownik cyfrówki z hipermarketu, a ten który zainwestował w lustrzankę również powinien mieć problemy z zapełnieniem takiej ilości miejsca.
Po zainstalowaniu świeżego systemu zalogowałem się do swojego konta Microsoft, a po chwili cały panel Modern UI został pobrany z serwera i aplikacje zainstalowały się na świeżym Windowsie. Uruchomiłem Chrome. Logując się do konta Google automatycznie przywróciłem historię wyszukiwania, zakładki i aplikacje przeglądarki.
Przed momentem sformatowałem cały dysk, a czułem się jakbym korzystał z dokładnie tego samego systemu.
Zacząłem się zastanawiać, jak mocno zmieniają się nasze przyzwyczajenia w kontakcie z komputerem. Nie tak dawno temu trzymaliśmy stosy gier i programów w kartonowych dużych pudełkach na półce, a mp3 były traktowane jak ubogi (najczęściej piracki) krewny, albumu dumnie patrzącego z gablotki. W momencie powstania iTunes, zakup cyfrowych utworów wydawał się idiotyzmem, teraz zakup fizycznego nośnika wydaje się nie mieć specjalnych zalet poza wciąż pachnącym tłocznią pudełkiem. Dziś nie mam w ultrabooku nawet napędu optycznego. Jest mi po prostu niepotrzebny.
Na uczelni, na której postanowiłem się doedukować, nawet pendrive stał się przeżytkiem - projekty udostępnia się na maila prowadzącego przedmiot. Prezentacji nie tworzy się w Power Pointcie tylko w Google Drive, gdzie wystarczy ją udostępnić, a potem, na zajęciach, otworzyć bezpośrednio w przeglądarce. Student nie musi kraść Worda z torrentów, a uczelnia oszczędza na pakietach biurowych. Wilk syty i owca cała.
OS to przeżytek?
Nie tylko standardowe aplikacje odchodzą do lamusa, bo także coś, co dotychczas wydawało się najbardziej istotne - system operacyjny. Kiedyś kompatybilność oprogramowania była prawdziwą zmorą, dziś powoli przestaje mieć znaczenie. Zalety danego systemu można wyliczyć na palcach jednej ręki, reszta kręci się wokół internetu. Google zauważyło ten trend jeszcze zanim usługi chmurowe zaczęły na dobre zadomawiać się w naszych komputerach. Chrome OS bazuje w całości na przeglądarce i oferuje naprawdę spore możliwości, mimo iż to przecież tylko... przeglądarka. Wystarczy się zalogować na jedno konto i wszystkie dobrze znane elementy pojawiają się na dowolnym komputerze, synchronizacja działa rewelacyjnie, a stos aplikacji pozwala na pracę z pominięciem standardowego pulpitu. To idealnie przemyślany inwazyjny system wewnątrz systemu. Ma go Windows, MacOS, nawet Ubuntu i Android. Już teraz pojawiają się aplikacje w Chrome Web Store, które uruchamia się poza przeglądarką, a coś mi mówi, że to dopiero początek.
Co trzyma nas przy systemie operacyjnym?
Z jednej z dyskusji przeprowadzonych u mnie w firmie, wynikło jasno, że głównym i w zasadzie jedynym powodem dla którego wciąż trwamy przy Windowsie jest... pakiet Adobe. Bez Photoshopa czy Illustratora istnienie agencji kreatywnej nie miałoby racji bytu. Liczy się tylko oprogramowanie, a sam system jest tak naprawdę niepotrzebny, tymczasem licencja kosztuje kilkaset złotych.
Zewsząd docierające huczne informacje o przeniesieniu usług Adobe w chmurę oraz system abonamentu, każą wierzyć, że i ten problem niedługo zniknie. Wyobraźmy sobie pakiet zaawansowanego oprogramowania do obróbki grafiki, który moglibyśmy uruchomić bezpośrednio w naszej przeglądarce internetowej. Czy wtedy system operacyjny byłby wciąż niezbędny? Wystarczy przecież Chrome czy Firefox i niezależnie od tego czy uruchamiamy aplikację na Windowsie, Macu czy Linuksie, działa w dokładnie ten sam sposób.
Mało tego - wyobraźmy sobie sytuację, gdy za renderowanie nie odpowiada nasz komputer, a... serwery Adobe. Przecież już dziś istnieją rozwiązania typu Gaikai czy OnLive, które przesyłają nam obraz gry, odciążając nasz komputer z całej potrzebnej mocy przerobowej. Wiedźmin w przeglądarce już jest. Dlaczego nie Photoshop?
Gry - także w chmurze?
Nawet rynek gier komputerowych przechodzi swego rodzaju renesans. Piractwo stało się passe, a wydania fizyczne odchodzą do lamusa. Dawno nie kupiłem żadnej gry w sklepie, gdyż edycje cyfrowe, nawet u rodzimych dystrybutorów, są kilkakrotnie tańsze, a akcje typu Humble Bundle czy Zimo/wiosnobranie, każą zastanowić się czy piractwo ma w ogóle rację bytu. Gdy roczna gra The Walking Dead, obsypana nagrodami na całym świecie jest dostępna w pakiecie z innymi, za cenę czteropaka, jej kradzież nie jest już bezczelnością, a zwyczajną głupotą.
Teraz wyobraźmy sobie dzień w którym Steam staje się aplikacją webową, a każda gra byłaby uruchamiana bezpośrednio z serwerów Valve... Niezależnie od systemu operacyjnego, a nawet urządzenia (bo i na tablecie z Androidem i iOSem) moglibyśmy uruchomić ulubiony tytuł. Moment w którym na ekranie naszego tabletu z biedronki pojawi się napis “Call of Duty Ghost” będzie z pewnością interesujący.
Chmura. Czy to dobry kierunek?
Oczywiście można się zastanawiać, jakiż jest sens w przesyłaniu prywatnych plików na drugi koniec globu, aby tam u określonego usługodawcy spoczywały sobie na serwerze, gdzie w teorii każdy ma do nich dostęp. Możemy je przecież zmagazynować na dysku twardym. Wtedy jednak pozbawiamy się możliwości otworzenia tych plików na innym sprzęcie, np. tablecie czy smartfonie. Niejednokrotnie zdarza się, że dostęp online ratuje nas z opresji tuż przed ważną konferencją czy prezentacją. Do tego dochodzą automatyczne aktualizacje, łatwiejsze udostępnianie, czy wspomniane zrzucenie konieczności renderowania projektu na naszym sprzęcie.
Sporo osób obawia się o prywatność danych i... nielegalne treści. Piraci mieliby gorzej? Prawda jest taka, że ludzie lubią płacić za dobre rzeczy, pod warunkiem, że się ich nie okrada żądając horrendalnych kwot. 300 zł za pakiet biurowy... Naprawdę Microsofcie? Google dostarcza swoje narzędzia za darmo, a do podstawowych zadań z pewnością wystarczą. I teraz można zerknąć na statystyki obydwu firm, oraz ogólny szacunek użytkowników.
Tym bardziej, że sieć zaczyna przeganiać prędkością nasze dyski twarde. Istnieją już rozwiązania, które pozwalają na znacznie szybszą pracę przez internet niż lokalnie. Google tworzy właśnie gigantyczną sieć Wi-fi w miejscach, gdzie zbudowanie klasycznej infrastruktury sieciowej byłby zwyczajnie nieopłacalne. Jaki mają w tym interes? Kolejne miliony użytkowników korzystających z chmury, ich zdaniem jedynego logicznego kierunku, który obierze sprzęt elektroniczny. Nawet stworzenie Chromebooka Pixel jest niczym więcej jak jasnym sygnałem dla developerów “Zobaczcie co można zrobić. Drogie, stylowe i ma ogromny potencjał. Teraz wasz ruch.”. Gdy takie Adobe przeniesie swoje aplikacje do wersji webowej, skończy się era programów jakie znamy. Wszystko będzie już tylko w chmurze. A czy to dobrze? Nie mnie oceniać, ale odczuwam wewnętrzną radość, że będzie po prostu wygodniej...
Kwestią formalną będzie jeszcze tylko zmiana przestarzałej nazwy Google na Skynet.
Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu