To odrobinę śmieszne, że mechanizmy, które dotychczas działały głównie w telewizji, skądinąd tak bardzo różniącej się od serwisów VOD, w tym YouTube operujących w sieci działają właśnie w cyfrowych platformach. Nieco niespodziewanie bowiem Google, jako właściciel YouTube postanowił wprowadzić system, wedle którego udostępni filmy, ale będzie w nich umieszczał reklamy - w odpowiedniej ilości. Czym to się różni od standardowej telewizji?
No, różni się. W telewizji ramówka jest święta i jeżeli nie zaprogramujesz sobie nagrywania za pomocą urządzenia DVR - nic z tego nie będzie. Nagrania można przewijać, usuwać, organizować, przesyłać do komputera (takie opcje mają niektóre dekodery DVR) i tak dalej. Z YouTube jest tak, że wybierasz sobie film, oglądasz - ale również liczysz się z tym, że za chwilę mogą "wyskoczyć" Ci mniej lub bardziej dopasowane reklamy. W przypadku YouTube nie jest z tym aż tak źle, choć nie mogę powiedzieć, żeby było idealnie. Zdarza się bowiem, że przeglądając zasoby tej platformy kilkukrotnie widzę ten sam przerywnik, który po pewnym czasie bardziej irytuje niż zwraca uwagę na konkretną markę.
Ale hola, przecież podobnie jest z reklamami w telewizji, prawda? Nie oglądam często "telepudła", ale i tam zdarza się, że wiele razy w ciągu tygodnia widzę jedną i tą samą reklamę np. leku na niespokojne nogi w trakcie snu. Albo na "apetyt dla seniora". Nie jestem całe szczęście targetem tych reklam i znam je dosłownie na pamięć. Producent tych specyfiku może się zastanawiać, czy czasami nie irytują mnie jego materiały. Ale cały czas je widzę - na reklamy w telewizji wydaje się ogromne pieniądze i choć widzowie zgodnie przyznają, że takie informacje ich irytują; w dalszym ciągu decydują się na kupno produktów, które są reklamowane w telewizji. Dlaczego? Bo o nich słyszeli.
YouTube może wychodzić z podobnego założenia. Skoro reklamy w telewizji działają, to w YouTube tym bardziej
Szczególnie, że w YouTube reklamy można targetować bazując na zainteresowaniach widza. A ten, jeżeli będzie mieć darmowy dostęp do filmów i tak je obejrzy. Będzie przy tym klął jak szewc, odchodził od odbiornika, ale i tak przynajmniej część materiału reklamowego dotrze do jego oczu i uszu. Niewykluczone więc, że tą możliwością zainteresują się także reklamodawcy, którzy chętniej będą zwracać się do YouTube ze swoimi materiałami. A stąd już jest prosta droga do zwiększenia sprzedaży miejsca reklamowego - następnie już do zwiększenia przychodów z tego tytułu.
Nie różni się to więc zbytnio od modelu, który jest realizowany w "tradycyjnej" telewizji, pomijając pierwiastek targetowania, który w internecie jest niesamowicie istotny i co ważne - pociągający dla reklamodawców, którzy chcą wiedzieć że nie przepalają swoich pieniędzy kampanijnych w piecach. Wolą mieć poczucie, że reklamy trafiają do tych osób, do których powinny trafić i tam będą mieć największą siłę oddziaływania. Bo przecież nie sprzedamy podpasek facetowi, który wieczorami lubi jeść kebaby i pić piwo, prawda?
Przypadek YouTube natomiast jasno wskazuje nam, że te mechanizmy, które wypracowywały się przez dekady w telewizji, w pewnych okolicznościach mogą działać także w platformach internetowych. Owszem, płacimy za subskrypcje i pewna część lubi to robić. Jeżeli jednak mamy możliwość nie płacić "wcale", a jedynie oglądać reklamy (które de facto bazują na "naszej wartości) - będziemy to robić. A YouTube i tak na tym dobrze zarobi.
Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu