Najnowsza odsłona serii Yakuza to moc nowości. Nowe miejsca, nowi bohaterowie, nowy silnik i system walki. Ale na szczęście nie zabrakło tam ducha serii.
Dla tej gry kupiłem konsolę nowej generacji i niczego nie żałuję. Yakuza: Like a Dragon - recenzja
Yakuza to seria niezwykła. Z jednej strony: niepozorna. Z drugiej: dla wielu niezrozumiała. Z trzeciej: mam wrażenie, że sam wydawca momentami trochę za mocno przyłożył do tego rękę serwując pamiętne demo trzeciej odsłony serii, w którym przedstawił grę jako beat'em up z krwi i kości. I choć w poprzednich odsłonach serii faktycznie tamtejszy system walk miał więcej wspólnego z chodzonymi bijatykami niż RPG, to tak naprawdę nic nie mówiło o istocie samej Yakuzy. Bo pierwszą rzeczą którą musicie wiedzieć o tej serii to fakt, że jest to gra z otwartym światem pełnym dodatkowych aktywności i mini (choć patrząc na salony arcade - nie wiem czy to do końca odpowiednie słowo) gier. To tytuł w którym twisty fabularne serwowane są co chwilę, a historie poboczne często są niemniej wciągające niż wątek główny. W Yakuza: Like a Dragon znajdziemy wiele nowości, ale wplecionych na tyle sprytnie, że mają szansę zauroczyć zarówno starych wyjadaczy serii, jak i świeży narybek.
Yakuza: Like a Dragon — historia nowego bohatera, ale znanych motywów nie zabrakło
Skoro w tytule jest Yakuza, to japońskiej mafii zabraknąć w tej opowieści nie mogło. W tej odsłonie pożegnaliśmy Kiryu, Goro i spółkę — a ich miejsce zajął Ichiban Kasuga. Narwaniec, jak na bohatera tej serii przystało. Z szaloną fryzurą, niezwykle honorowym podejściem do życia i tatuażem pokrywającym całe plecy. Przy okazji mówiącym co nieco na temat jego historii, chociaż na przestrzeni kolejnych rozdziałów jego historia niezwykle się zmienia. Kasuga w trzecim rozdziale to już nie ta sama postać, którą poznaliśmy kilka godzin wcześniej. Bez zmian pozostaje jednak jego poczucie humoru, podejście do życia oraz miłość do serii gier Dragon Quest. To moc, której nie udało się zdusić nawet osiemnastoletniej odsiadce w więzieniu po przyjęciu winy za zbrodnię której nie popełnił. Ba, kula wycelowana prosto w klatkę piersiową też nie wystarczyła by zrobić cokolwiek z jego entuzjazmem. A jak na bohatera serii bywa, dość szybko okazuje się, że znalazł się w samym środku dużej afery z udziałem różnych lokalnych gangów — chińskich, japońskich i koreańskich. Bo takim tyglem kulturowym jest Yokohama, którą będziemy obserwować oczami Kasugi. No i co mu pozostało: musi stawić im czoła. A wszystko to w zupełnie nowej rzeczywistości, jakiej miłośnicy serii wcześniej jeszcze nie widzieli.
Nowy system walki wyszedł grze na dobre
Ichiban Kasuga kocha serię Dragon Quest — czyli klasyczne, turowe, RPG. Jego wyobraźnia jest na tyle bujna, że każdą potyczkę na ulicach Yokohamy zamienia w podobny klimat. Siebie i swoją ekipę zamienia w dzielnych wojowników różnych profesji, napotkanych rzezimieszków... też. Polecenia w grze wydawane są turowo, chociaż ekipa z Ryu Ga Gotoku stanęła na rzęsach by zachować dynamikę pojedynków. Z jakim skutkiem?
Moim zdaniem - mieszanym. Bo owszem — polecenia wydajemy turowo, każdy czeka na swoją kolej, ale podczas walki non-stop coś się dzieje. Wrogowie się przemieszczają i ochoczo powstrzymają nas przed zadaniem ciosów ich ekipie. Nie ma też co zwlekać z biciem leżącego — to niezwykle efektywne ataki, ale mamy na nie tylko chwilę. Miejscami liczy się dobre wyczucie czasu, innym razem przyda się jednak odrobina szczęścia. Pewnym jednak jest, że to coś, czego w serii jeszcze nie było. Kilka klas do wyboru również daje sporo frajdy, a żonglowanie umiejętnościami w serii jeszcze nigdy nie było tak przyjemne. Ale poza czystym grindem i wbijaniem poziomów doświadczenia warto też kupować nowe (i udoskonalać w warsztacie) bronie, a także dbać o rozwój bohaterów i relacji między nimi. A kiedy już wybitnie nie będziemy dawać sobie rady, zawsze można poprosić o pomoc bohatera na wynajęcie, któremu trzeba będzie co prawda zapłacić, ale czasem pozwoli nam wyrwać się z opałów.
Dużo się dzieje - główny wątek to dopiero początek
Gry z otwartym światem mają często to do siebie, że główny wątek fabularny to tak naprawdę dopiero początek. Twórcy przygotowali dla nas dziesiątki zadań pobocznych, które pozwolą nam na dalszy rozwój postaci, zacieśnianie relacji, a przede wszystkim — zdobywanie doświadczenia i nowych przedmiotów. Ponadto po całej Yokohamie rozsiane są salony gier, które pozwolą nam zagrać w Space Harrier, Fantasy Zone, Out Run, Super Hang-On, Virtua Fighter 2 czy Virtua Fighter 5. Nie ukrywam, że spędziłem tam nieprzyzwoicie wiele czasu. Poza tym są jeszcze mniej lub bardziej zaawansowane questy i... dużo rzeczy do zrobienia, do zebrania, do odwiedzania. Mapa gry stale się rozrasta, a nowe umiejętności pozwalają dotrzeć w miejsca, o których wcześniej mogliśmy tylko pomarzyć. Dobrym lekarstwem na nudę jest też dungeon pełen przeciwników, który pozwoli nam szybko nadrobić ewentualne braki w levelach i zadbać o formę z którą pokonamy nawet najsilniejszych bossów. A jeżeli będziecie mieć dość walecznych emocji, warto zabrać się za rozbudowę firmy w strategicznej mini-gierce która pozwoli podreperować budżet o co najmniej kilka milionów jenów... o ile biznes się uda, rzecz jasna.
Nowy silnik działa fantastycznie na konsolach nowej generacji
Yakuza: Like a Dragon to festiwal nowości. Przede wszystkim żegnając Kiryu i spółkę, pożegnaliśmy też stary silnik. Silnik który już lata świetności miał za sobą i najzwyczajniej w świecie niedomagał. Dragon Engine to nowy początek. Warto pamiętać, że nowa Yakuza startowała na PlayStation 4, choć sam ogrywałem ją już na Xbox Series S (a później: Xbox Series X) i mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że... to po prostu działa. Ekrany ładowania trwały co najwyżej kilka sekund — co było miłą odmianą po nieznośnie dłuuuugim czasie oczekiwania, który był standardem w poprzednich odsłonach serii. Na obu konsolach nowej generacji Yakuza: Like a Dragon dostępna była w 60 klatkach na sekundę, ale trzeba było wówczas godzić się na 900p / 1440p.
Ale twórcy oddali nam także opcję zagrania w wyższej rozdzielczości, haczykiem jednak jest spadek klatek do trzydziestu. I faktycznie, wówczas jest nieco ładniej, ale nie oszukujmy się. Yakuza: Like a Dragon to gra jeszcze z przemijającej generacji sprzętu i cudów i tak tam nie uświadczymy, dlatego nie ukrywam że poza krótkimi przerwami - niemal całą grę zgłębiałem z gorszą grafiką, ale dobrym działaniem. I tutaj Dragon Engine sprawdził się doskonale: bez przycięć, bez chrupnięć, bez niespodzianek. A ostatecznie gra doczekała się także działającego Quick Resume, dzięki czemu swobodnie można przełączać się między uruchomionymi tytułami bez obawy o utratę progresu.
Yakuza: Like a Dragon. Nowy, udany, początek
Czy Yakuza: Like a Dragon jest grą idealną? Nie. Ale jest grą która zachęciła mnie do zakupu konsoli w dniu premiery i po kilkudziesięciu godzinach spędzonych z tym tytułem nie żałuję ani złotówki, ani minuty. To bardzo fajny nowy początek: z nowym bohaterem, nowymi pomysłami, ale jednak niepowtarzalnym klimatem, którego próżno szukać gdzie indziej. Yakuza: Like a Dragon dryfuje między RPG, a przygodą w otwartej miejskiej dżungli. Barwni bohaterowie, czyhające na każdym kroku zwroty akcji, typowo japoński humor... no cóż mogę dodać: to po prostu działa, przekonajcie się sami!
Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu